Razem z Wengerem uczył Anglików nowoczesnej piłki. A i tak uchodzi dziś za "dinozaura"

Razem z Wengerem uczył Anglików nowoczesnej piłki. A i tak uchodzi dziś za "dinozaura"
Martyn Haworth / Focus Images / MB Media / PressFocus
Przyjęło się, że to Arsene Wenger uchodzi za największego innowatora w najnowszej historii angielskiej piłki nożnej. Nie wszyscy jednak wiedzą, że ogromne zasługi w tej dziedzinie ma również nie kto inny jak Sam Allardyce. To nie pomyłka.
Jeden remis i trzy porażki, jedna zdobyta i aż 13 straconych bramek - taki bilans zanotowało West Bromwich Albion w pierwszych czterech ligowych meczach pod wodzą zatrudnionego w połowie grudnia nowego menedżera, doświadczonego Sama Allardyce’a. “Big Sam” podjął się na pierwszy rzut oka zadania niewykonalnego: utrzymania przeciętnego kadrowo beniaminka w największej lidze świata.
Dalsza część tekstu pod wideo
Niewykonalnego także dlatego, że sam Anglik określany jest od jakiegoś czasu przez wielu trenerskim “dinozaurem”, któremu nowoczesny futbol dawno odjechał. Taki zarzut w stosunku do Allardyce’a, nawet jeśli prawdziwy, można równocześnie uznać za lekko groteskowy. Niewielu wpłynęło bowiem na rozwój piłki nożnej na Wyspach na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza w tak wielkim stopniu jak właśnie on.

Awaria prądu

Wyobraź sobie, że jesteś piłkarzem z przeszłością w największych klubach w jednej z najsilniejszych lig w Europie. W swoim dorobku masz dwa medale za triumf w Lidze Mistrzów. Nieoczekiwanie postanawiasz jednak spróbować czegoś nowego. Przeprowadzasz się do mniej znanego klubu z innej czołowej ligi.
Od początku wszystko układa się zaskakująco dobrze. Szybko aklimatujesz się w nowym miejscu zarówno na boisku, jak i poza nim. Potrzebujesz niewiele czasu, by dojść do wniosku, że warto było podjąć tak odważną, życiową decyzję. Oczywiście zdarzają się problemy. Jednej nocy, kiedy akurat rozmawiasz z rodziną przez Skype, w twoim wynajmowanym domu dochodzi do awarii prądu. Nie zastanawiając się ani chwili, telefonujesz do menedżera klubu, w którym występujesz. Ten trochę się na ciebie zżyma, że dzwonisz o tak późnej porze, ale ostatecznie problem szybko zostaje rozwiązany.
Wkrótce menedżer prosi cię jednak, byś w przyszłości kontaktował się w podobnych sprawach z nowo zatrudnionym przez klub człowiekiem. Nadano mu nawet specjalny tytuł: “Player Liaison Officer”. Od tej pory to do niego masz dzwonić z wszelkimi, bardziej “życiowymi”, aniżeli stricte sportowymi problemami.
Można sobie wyobrazić reakcję ówczesnego menedżera Boltonu Wanderers, Sama Allardyce’a, kiedy jego nowy podopieczny, bohater tej historii, a zarazem były zawodnik Realu Madryt, Ivan Campo, zadzwonił do niego w środku nocy z informacją o awarii prądu w jego domu. Takie były jednak czasy. Menedżer klubu piłkarskiego na Wyspach, nawet na najwyższym poziomie, zajmował się niemal dosłownie wszystkim.
W odróżnieniu od innych łaknących pełnej władzy szkoleniowców Allardyce był jednak otwarty na innowacje. I podzielenie się odpowiedzialnością. Wkrótce telefony w środku nocy się skończyły. A przynajmniej nie musiał już ich odbierać sam menedżer. To właśnie “Big Sam” - i awaria prądu w domu Campo - miał zapoczątkować pojawienie się w klubach Premier League tzw. “oficerów łącznikowych”. To ci ludzie stali się odpowiedzialni za pomoc piłkarzom w codziennych sprawach, a zwłaszcza w usprawnieniu procesu aklimatyzacji nowych, zagranicznych zawodników, których na początku XXI wieku przybywało na Wyspy coraz więcej.
Nie bagatelizujmy znaczenia tej roli. Kiedy dekadę temu Manchester City przymierzał się do sprowadzenia do siebie Davida Silvy, sztab pracowników klubu przygotował 65-stronicowe “dossier”, dzięki któremu hiszpański mistrz Europy mógł następnie z miejsca zacząć grać w Premier League na najwyższym poziomie. Silva nie musiał martwić się niczym poza aspektem sportowym. Od dobrych kilku lat “oficerowie łącznikowi” są w angielskiej ekstraklasie nie tyle standardem, co wymogiem. Awansujesz do Premier League? Jesteś zobowiązany przez ligowe władze do zatrudnienia przynajmniej jednego człowieka na to stanowisko.
Efekty? Ivan Campo spędził w Boltonie aż sześć sezonów. Jego rodak, Silva, opuścił Manchester City dopiero po okrągłej dekadzie występów na Wyspach.

Marginalne korzyści

Sam Allardyce ma jednak na swoim koncie z pozoru dużo bardziej znaczące osiągnięcia dla profesjonalizacji angielskiego futbolu.
- Krioterapia, picie soku z buraka - wymieniał ostatnio niektóre spośród innowacji “Big Sama” w wywiadzie dla portalu “Training Ground Guru” były napastnik Boltonu Wanderers, Kevin Davies. - Robiliśmy takie rzeczy w 2003 roku, lata zanim stały się modne. Zakładaliśmy urządzenia monitorujące pracę serca podczas treningów, dbaliśmy o dietę. Podczas przerw na mecze reprezentacji czy między sezonami nasz sztab rozjeżdżał się po świecie w poszukiwaniu tzw. "marginalnych korzyści". Jeździli do Korei Południowej, Chin, Japonii, NFL czy NBA, poznając najlepsze praktyki.
Allardyce w wyjątkowo nowoczesny sposób zarządzał również ludźmi. Tak zawodnikami, jak i członkami sztabu szkoleniowego.
- Sam nie bał się otoczyć ludźmi, którzy wiedzieli więcej od niego w dziedzinach, w których się specjalizowali - dodawał Davies. - Chciał mieć wokół siebie najlepszych ludzi, którzy pomogą mu odnieść sukces. Dlatego uprawniał ich do podejmowania decyzji. Jako zawodnicy, mieliśmy stawiane cele na początku sezonu, a po każdych kolejnych 10 meczach siadaliśmy z Samem i dyrektorem tzw. “performance”, Mikiem Fordem, żeby poprzeglądać statystyki i zobaczyć, jakie robiliśmy postępy.

Długa piłka

Mylisz się też, jeśli myślisz, że styl gry zespołów prowadzonych na przestrzeni lat przez Sama Allardyce’a wziął się znikąd. To właśnie “Big Sam” jako jeden z pierwszych docenił rolę danych liczbowych. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia przyszłemu selekcjonerowi reprezentacji Anglii zdarzyło się na przykład przeanalizować stałe fragmenty gry ze wszystkich meczów z całego sezonu Premier League. Allardyce zwrócił wtedy uwagę, gdzie najczęściej, po wcześniejszym dośrodkowaniu z rzutu rożnego, spada piłka wybita przez obrońców. Następnie zaczął ustawiać dokładnie w tym miejscu zawodnika, żeby ten mógł w podobnych sytuacjach natychmiast z powrotem zacentrować piłkę pod bramkę przeciwnika.
Anglik uwierzył w tzw. “futbol procentów” (ang. “percentage football”), zgodnie z którym im częściej zagra się piłkę w określoną strefę zagrożenia, tym większą ma się szansę na strzelenie gola. Wcześniej niż inni zrozumiał także znaczenie faz przejściowych. Położył szczególnie duży nacisk na wspomniane stałe fragmenty gry. Od rzutów rożnych i wolnych, aż po auty.
- Każda drużyna jest podatna na zagrożenie ze stałych fragmentów gry, jeżeli dysponuje się dośrodkowaniem i zawodnikami atakującymi piłkę w powietrzu odpowiedniej jakości - tłumaczył Allardyce kilka lat temu w okresie pracy w West Hamie United.
Efekty? “Big Sam” nigdy dotychczas nie spadł z Premier League. Jest jednak coś jeszcze. Członkowie jego sztabu szkoleniowego z Boltonu pracowali później w takich klubach, jak Chelsea czy Liverpool. Kilku z nich pełni dziś ważne role w Manchesterze City. Damien Roden jest z kolei dyrektorem wspomnianego “performance” w belgijskim Anderlechcie. Do byłego ośrodka treningowego Wanderers, rozbudowanego swego czasu oczywiście przez Allardyce’a, wprowadziło się tymczasem niedawno po cichu pukające w ostatnich latach do Premier League - Preston North End.

Ofiara

Sam Allardyce może rzeczywiście nie podołać wyzwaniu utrzymania West Bromwich Albion na poziomie Premier League. Jego metody szkoleniowe mogą istotnie być już dzisiaj przestarzałe. Niewykluczone, że “Big Sam” padł jednak ofiarą tego samego zjawiska, co wspomniany we wstępie do tego artykułu Arsene Wenger. Podczas gdy wszyscy inni zaczęli kopiować jego innowacje, on sam zapomniał dalej ewoluować.
Na szczęście historii nie da się odwrócić. Niezależnie od tego, jak zakończy się ten sezon dla West Bromu, jego menedżer na zawsze pozostanie w gronie największych innowatorów w najnowszych dziejach angielskiego futbolu. “Nie mam prądu, szefie”.

Przeczytaj również