Droga do nieba wiedzie przez piekło. Sensacyjny bohater, na skrzydłach wzniósł Inter do finału LM
Wielkie mecze, a takim niewątpliwie była rywalizacja Interu z Barceloną, potrzebują odpowiedniej oprawy. Deszczu, tłumu kibiców, kontrowersji, pięknych goli, zwrotów akcji i nieoczywistego bohatera. Wtorkowy mecz każdy z tych czynników podkręcił do ekstremum, ale i tak nie da się przeskoczyć Francesco Acerbiego. To cud, że on w ogóle gra.
37 lat to wiek poważny, nawet jak na środkowego obrońcę z Włoch, łatwiej choćby o urazy. Nic więc dziwnego, że Acerbi nie należy do grona najważniejszych zawodników Interu. W większości rozgrywek w tym sezonie nie przekroczył połowy możliwych minut. W gruncie rzeczy jego miejsce mógłby zająć Stefan de Vrij, a już na pewno Benjamin Pavard, ale ten akurat zmaga się z kontuzją.
Dobrze jednak, że ani Holender, ani Francuz w miejsce Acerbiego nie wskoczyli. Pozbawieni zostalibyśmy jednej z najpiękniejszych historii w świecie futbolu. Przejścia do piłkarskiego nieba, chociaż chwilę wcześniej było się pogrążonym w życiowym piekle.
Długo nie zanosiło się na to, że Włoch będzie zawodnikiem najwyższych lotów. Miał 22 lata, gdy wydostał się z Serie B, jego usługami zainteresowało się Chievo. Niedługo później Acerbi trafił wprawdzie do Milanu, ale nie zagrzał tam miejsca zbyt długo. Już wtedy podążały za nim demony. Acerbi po prostu chlał.
- Kiedy mój ojciec zmarł, załamałem się. Sięgnąłem dna. Byłem w Milanie i nic nie działało, nie widziałem, jak grać w piłkę. Zacząłem pić, piłem wszystko, dosłownie wszystko - wyznał w rozmowie z La Repubblicą.
Pogrążony w problemach zawodnik został sprzedany do Sassuolo. W ekipie debiutanta Serie A miał odżyć, odzyskać najlepszą wersję siebie. Zrobił to, ale w okolicznościach, które nie mieszczą się w głowie, a jednak trzeba je przyjąć. Z alkoholizmu Acerbi został wyciągnięty przez nowotwór. Zachorował na raka jąder, stracił większą część sezonu, guz wycięto. Nie został złamany, wrócił we wrześniu 2014 roku.
- Rak mnie ocalił. Miałem coś, z czym mogłem walczyć, jakąś górę do pokonania - przyznał.
Góra jednak wróciła. Pustka raz jeszcze upomniała się o Acerbiego, chcąc strącić go tam, skąd już się nie wraca. Doszło do wznowy, tym razem Włoch postanowił poddać się chemioterapii. Znów wygrał, stał się w pełni wolnym człowiekiem.
- Przestałem się bać. Jeśli nowotwór wróci, to zmierzę się z nim jeszcze raz. Nauczyłem się, że życie może zmienić się z dnia na dzień. To paradoks, ale mówię, że choroba mnie uzdrowiła, zabrała wyrzuty sumienia, żal. Przestałem marzyć, zacząłem stawiać sobie realne cele - stwierdził w La Repubblica.
Nie udało się. O ile debiut w reprezentacji oraz stanie się jednym z najważniejszych postaci w Lazio można podciągnąć pod definicję celu realnego, o tyle zostanie bohaterem prawdopodobnie najwspanialszego półfinału Ligi Mistrzów wykracza daleko poza to. A jednak Acerbiemu się udało. W doliczonym czasie gry z Barceloną strzelił swojego pierwszego gola w Lidze Mistrzów. Gola, który uratował Inter, dał dogrywkę, postawił jasny cel. Acerbi, który z tylko sobie znanych powodów ruszył w pole karne, uciekł ponad dziesięć lat młodszemu Ronaldowi Araujo, zdobył bramkę wspaniałą, wielką. Tak tworzy się legendę.
Jego strzał nie mógł być lepszy. Co jednak dla potomnych ważniejsze, oprawa też nie mogła być lepsza. Po Włochu spływały strugi deszczu wymieszane ze łzami wściekłości kibiców Barcelony. Zdarł z siebie koszulkę i zaczął nią wymachiwać w proroczym geście zwycięstwa. Wreszcie wzbił się w powietrze, a skrzydła wytatuowane na plecach uświadomiły zebranym, że to nie piłkarz. To anioł, to cud. Fresk spod ręki największych mistrzów.
Niewiele jest rzeczy bardziej poetyckich w piłce niż ten gol. Przez większość kariery Acerbiego coś się wydawało - że zostanie w niższych ligach, że spalił się w poważnych klubach, że przegra z alkoholizmem, że choroba zabierze mu pracę, że Lazio oddaje go wyeksploatowanego, że do Interu to już tylko na emeryturę, wreszcie, że gola nie będzie, bo przecież faul Dumfriesa. Ani razu przeświadczenie nie miało jednak racji, przegrało nierówną walkę z determinacją chłopaka z Vizzolo Predabissi. Piłkarskich bogów miał po swojej stronie.
Francesco Acerbi. Całe piękno i niesprawiedliwość piłki zamknięte w jednym ciele.