Frustraci, zawadiaki, goście od atmosfery i imprez. Witajcie w pokręconym świecie bramkarzy numer trzy

Frustraci, zawadiaki, goście od atmosfery i imprez. Witajcie w pokręconym świecie bramkarzy numer trzy
daykung/shutterstock.com
Harry Redknapp mówił kiedyś, że “bramkarze to szczególna rasa”. Zwykle jednak drużyna nie może się bez nich obyć. A bez tych ananasów, co są dopiero trzecim wyborem trenera? Co do zasady, mogą być pewni, że przez cały sezon nikt ich nie sprawdzi. Ktoś mógłby rzec: praca bez stresu. Ale niekoniecznie tak jest.
Życie bramkarza trzeciego wyboru to całkiem interesująca sprawa. Podczas, gdy “pierwsi rezerwowi” muszą nieustannie się przygotowywać i skupiać, a jednocześnie przetrwać kilka meczów pucharowych (najlepiej bez większych wpadek!), to w ich przypadku tygodnie, miesiące i sezony zlatują stosunkowo szybko. Większość spędza całe sportowe życie z przyzwoitymi zarobkami, owszem, bez większych kokosów, trenując regularnie, acz nie dość intensywnie, a spotkania ligowe obserwując z trybun. Pomimo braku gry, wielu może się pochwalić ciekawymi historiami.
Dalsza część tekstu pod wideo

Rezerwa z litości

Tony Warner nigdy nie odznaczał się talentem. Charakteru mu natomiast nie brakowało. W 2008 roku terminował w Hull City jako trzeci golkiper. Bez nadziei na coś więcej. Pewnego grudniowego dnia trenował przed spotkaniem przeciwko Middlesbrough. Samodzielnie, bo oczywiście sam mecz miał obserwować z poziomu piątego rzędu. Przed wejściem do klubowego ośrodka, zaczepił go steward:
- Grasz dzisiaj?
- Do cholery, wyglądam, jakbym miał zagrać? Jestem tu od 12:00! - Warnerowi nic już nie mogło poprawić humoru.
Po weekendzie kierownictwo zespołu poprosiło go, by wyjaśnił swoją frustrację. Zrozumieli. W następnym wyjazdowym meczu miał usiąść na ławce. A to był przecież mecz z Liverpoolem. Jego eks-drużyną, którą 120-krotnie (tak, tak) reprezentował jako rezerwowy i ani razu nie założył bluzy numer jeden. Promyczek nadziei. “Wracam do składu!” - pomyślał. Jakież musiało być jego zdziwienie, gdy po fajnym wyjeździe na Anfield znowu wyleciał na trybuny.
- Serio? Co tu się k… dzieje? Dlaczego znowu nie jestem uwzględniony?
- Pomyśleliśmy, że będzie ci miło, gdy usiądziesz na ławce na stadionie w twoim mieście...
- Stary, k…, byłem na Anfield częściej niż ktokolwiek z was wszystkich. Wiem jak wygląda z wewnątrz, zewnątrz, k…, wiem, jak wygląda do góry nogami! - wrzeszczał, po czym trzasnął drzwiami. W Hull oczywiście nigdy potem nie zagrał.

Trzy rodzaje

Każdy z tych nieszczęśliwców powtarza właściwie to samo. Jesteś gościem od przynoszenia sprzętu i ofiarą nowych napastników, którzy chcą zaimponować trenerowi, posyłając ci na rozgrzewkach uderzenia z “całej pety”. W dniu meczu ładujesz się do tego samego autokaru z innymi kolegami, ale masz tę świadomość, że jeśli nie zdarzy się nic nieoczekiwanego, to w trakcie gry zjesz sobie paczkę z popcornem, wypijesz colę i będziesz rozglądać się za gorącymi, lokalnymi pannami. Ewentualnie, jeśli trochę ci się poszczęści, siądziesz na ławie, spoglądając na trenera, który obgryza paznokcie z nerwów, modlącego się, aby tylko “drugi” się nie połamał. Żałosne? Tak. Prawdziwe? Boleśnie.
Podobno istnieją trzy rodzaje tych straceńców. Pierwszy to świeżaki. Jeszcze nigdy nie wyłapał łokcia, ufny w swoje umiejętności, po cichu przelicza swoje tysiaczki euro, myśląc, czy wystarczy mu do końca miesiąca. No i marzy, że za rok, za dwa założy bluzę z numerem jeden.
Drugi rodzaj to sfrustrowany zawodowiec w wiekowym “prime time” dla bramkarza, który spadł z dużego konia, sparzył się w ważnych meczach i nie nadaje się do rywalizacji. Zazwyczaj już z łatką niepotrzebnego i skreślonego. Jedyną jego szansą jest szybkie znalezienie klubu i odbicie się od dna. To właśnie taki Tony Warner. W najgorszym przypadku. Na tym samym etapie życie był też Peter Gulacsi, kiedy o grze dla “The Reds” mógł tylko śnić. Machnął ręką i nacisnął przycisk twardego restartu. Teraz wymiata w RB Lipsk. To tak w skrócie, więcej o niesamowitej historii Gulacsiego możecie przeczytać w tym miejscu.
No i ostatni gatunek. Weteran, który w grze pomiędzy słupkami zjadł zęby, czasem nawet dosłownie, a teraz, już u schyłku kariery, chciałby jeszcze dorobić kilka groszy za przekazywanie mądrości młodym adeptom szkółki bramkarskiej. Nie kuleje, w plecach mu jeszcze nie strzyka, i co prawda refleksu już dawno nie ma, ale ewentualnie mógłby się gdzieś zaczepić. Na wszelki wypadek wejdzie na jeden mecz, puści trzy gole, być może nie wrzuci sobie piłki za kołnierz. Solidna alternatywa za najniższą stawkę w kadrze. Brzmi dokładnie jak Joe Hart, najnowszy nabytek Tottenhamu.

Śmieszki od atmosfery

Właściwie, to można dopisać jeszcze czwarty gatunek trzeciego golkipera. Kompletny freak. Ostatnio gruchnęła wieść, że z Interem po sześciu latach pożegnał się Tommaso Berni, prawdziwy fenomen włoskiego calcio. Na czym polegał? Od momentu przyjścia do klubu nie wystąpił w ani jednym oficjalnym meczu. Ciągle grzał ławę (w Serie A można mieć dwunastu rezerwowych w składzie, w tym dwóch bramkarzy). A najbardziej wsławił się tym, że dla mediów społecznościowych “Nerazzurrich” robił sobie żarty z klientów w oficjalnym sklepiku i, no właśnie, lubił narozrabiać.
Nawet jeśli nie stał między słupkami, był w pełni zaangażowany w wydarzenia boiskowe. Pod koniec zeszłego sezonu przyglądał się rywalizacji Interu z Parmą. Jego koledzy przegrali 0:1, a Tommaso powiedział kilka słów za dużo w stronę sędziego technicznego, zmuszając arbitra głównego do pokazania mu czerwonej kartki. Zabawne, kilka miesięcy wcześniej również został wykluczony, bo zbyt agresywnie protestował przeciwko drugiej żółtej kartce, którą ujrzał Lautaro Martinez. 6 lat w Interze, 0 występów, 2 “czerwienie”. Kuriozum.
Poza boiskiem także nie przejawia cech profesjonalnego piłkarza. Dwa lata temu sztab szkoleniowy pogroził mu palcem, gdy opublikował zdjęcie przedstawiającego go nagiego wraz ze swoją partnerką życiową, modelką instagramową o nieco hipisowskim wyglądzie i pseudonimie scenicznym “Córka Księżyca”. Ponadto regularnie imprezuje, lubi mocne alkohole i drogie samochody. Taka fajna zabawa z przerwami na treningi. A w jego kieszeni co roku lądowało 200 tys. euro.
Wiadomo, o co chodzi. Berniego nie zabrano na pokład w dowód uznania jego fantastycznych umiejętności bramkarskich (nikt na dobrą sprawę nie wie, co sobą reprezentuje). To jego rozrywkowa natura, spajanie kadry, robienie atmosfery sprawiły, że przez tyle lat był nie do ruszenia. To zresztą nie wyjątek. Pepe Reina przez trzynaście lat przyjeżdżał na reprezentację, mimo że selekcjonerzy z łatwością znaleźliby lepszych specjalistów od strzeżenia bramki. Od 2006 roku z wielkich imprez przegapił jedynie Euro 2016, choć zagrał jedynie w dwóch meczach. Pełnił głównie funkcje rozrywkowe i reprezentatywne. Jako “mistrz ceremonii” rozkręcał imprezy po zdobyciu mistrzostwa świata w 2010 i mistrzostwa Europy w 2008 i 2012. Jeden z najlepszych śmieszków wśród piłkarzy.
Wybór trzeciego bramkarza w reprezentacji działa jednak na zupełnie innych prawach i tworzy nie mniej ciekawe historie. Ale to temat na zupełnie odrębny artykuł.

Przeczytaj również