Gigant wstał po nokautach, wyśmiewany trener bohaterem. Najwięksi wygrani końcówki sezonu?
Doliczony czas gry, drużyna przegrywa jednym golem i stoi pod ścianą. Nie ma już czasu na finezyjne rozgrywanie (o ile nie jesteś Bayerem Leverkusen z sezonu 2023/24), trzeba sięgać po najprostsze środki, a klasyk powiedziałby, że “musimy już na chaos”. Po serii niekończących się dośrodkowań w pole karne, nadchodzi czas na broń ostateczną. Trzeba naładować wyrzutnię i posłać na bramkę przeciwnika pocisk dalekiego zasięgu. A nuż wejdzie…
Lars Ricken zagrał w barwach BVB ponad 400 meczów, ale idę o zakład, że każdemu kojarzy się tylko z jednym - z finałem Ligi Mistrzów z 1997 roku, w którym BVB grała z Juventusem. Ricken wszedł na boisko w 71. minucie i 11 sekund później posłał finezyjnego loba nad Angelo Peruzzim, który zadecydował o końcowym triumfie jego drużyny. W lutym tego roku Borussia Dortmund nie bawiła się w finezję. Ricken załadował wyrzutnię i odpalił torpedę z 45 metrów. Jak swego czasu Hakan Calhanoglu w barwach HSV, w meczu przeciwko BVB właśnie. I można powiedzieć, że trafił w samo “okno”.

Prawdziwa miłość
Tak właśnie kojarzy mi się jego decyzja o zatrudnieniu Niko Kovaca w Borussii Dortmund. Strzał rozpaczy, wynikający też poniekąd z braku innych opcji. Mało kto wierzył, że to się może udać, bo po pierwsze - sytuacja w tabeli była dość kiepska (Borussia w chwili objęcia stanowiska przez Kovaca zajmowała dopiero 11. miejsce), a po drugie - Kovac na pierwszy rzut oka zupełnie nie pasował profilem do drużyny, którą obejmował. W poprzednich klubach dał się poznać jako trener, który nie stroni od konfrontacji z gwiazdami, a jego futbol bazuje na ciężkiej boiskowej orce, podczas gdy piłkarze BVB to raczej artystyczne lekkoduchy. Wolą błyszczeć niż się ubrudzić.
Kibice byli bardzo sceptyczni, bo mieli świeżo w pamięci, jak męczącą drużyną do oglądania był choćby kovacowy Wolfsburg. No ale zadziałało. Między trenerem a piłkarzami kliknęło, o czym świadczyć mogą wypowiedzi samych zawodników tuż po zakończeniu meczu z Holstein Kiel, który zadecydował o tym, że Borussia Dortmund zagra jednak w Lidze Mistrzów, co jeszcze parę tygodni temu zdawało się być wręcz nieosiągalne. Kliknęło też między trenerem a kibicami. Hasłem przewodnim BVB jest sformułowanie Echte Liebe, czyli prawdziwa miłość. No i w przypadku relacji na linii Kovac - kibice zdecydowanie można dziś mówić o takiej prawdziwej miłości. Nawet jeśli dopiero od drugiego wejrzenia.
Kto drwi z Nika, szybko znika
W pomeczowych rozmowach sam Kovac wracał do słów, jakie wypowiedział na pierwszej konferencji w roli trenera BVB. Cytował wówczas papieża Franciszka, mówiąc, że nadzieja rodzi się poprzez działanie, a nie poprzez oczekiwanie na sukces. Wtedy przeszły one w zasadzie niezauważone, zaginęły pośród okrągłych formułek, ale dla chorwackiego szkoleniowca stały się czymś na kształt życiowego motta. Definiuje się on przez ciężką pracę i tego samego wymaga od swoich piłkarzy. Dla nikogo w tym względzie nie robi wyjątków. Kto inaczej postrzega piłkę, ten ma problem bez względu na to, jak się nazywa i jakie zasługi ma dla klubu. Kto drwi z Nika, szybko znika. Mimo uprzedzeń i stereotypów, piłkarze BVB kupili go, zaufali mu i poddali się jego dyktatowi, a on krok po kroku podnosił z kolan kolejnych graczy.
Jak łatwo byłoby skasować Niklasa Suele po kompromitującym meczu z Bochum. Jak łatwo byłoby odsunąć od składu irytującego kibiców swoją postawą i mową ciała Juliana Brandta. Jak łatwo byłoby zrezygnować z Waldemara Antona czy Karima Adeyemiego, którzy przez niemal cały sezon byli pod formą. Tymczasem Kovac podał im wszystkim rękę, wyciągnął z kryzysów, sprawił, że oni wszyscy na finiszu sezonu stanowili o sile BVB i odegrali kluczowe role w pościgu za czołówką. A to wcale nie było takie proste. Już na samym początku swojej pracy, Chorwat przeprowadził swoisty “audyt” w organizmach piłkarzy. Zlecił szczegółowe testy, które miały pokazać, w jakim stanie fizycznym znajdują się jego podopieczni. Informacja zwrotna była taka, że w fatalnym, więc rozpoczął się żmudny proces ładowania baterii na końcówkę sezonu, choć nie jest łatwo zrobić to w sytuacji, gdy trzeba grać co trzy dni pod dużą presją oraz gdy niektórzy mają w nogach już blisko 40 rozegranych meczów.
No i udało się. Powtórka testów po kilku tygodniach pracy pokazała, że zespół się podnosi i coraz lepiej reaguje na obciążenia. Ale poprawa stanu fizycznego to tylko jeden z czynników, który zadecydował o końcowym sukcesie. Bo Kovac nie byłby Kovacem, gdyby nie zaprowadził swoich porządków i nie narzucił podopiecznym swoich zasad. Nie jest to może typ zamordysty pokroju Felixa Magatha, natomiast mówienie o wojskowym drylu chyba nie będzie wielką przesadą. Co ważne jednak - Niko wsłuchiwał się też w głos drużyny. Na jej wniosek przesunął przedmeczowe jednostki treningowe z końca dnia na początek, a po zwycięstwach nad Hoffenheim i Wolfsburgiem dorzucił w gratisie jeden dzień wolny, co spotkało się z bardzo dobrym odbiorem wśród piłkarzy.
Tajemnice sukcesu
Kilku z nich zapytano wprost, co jest tajemnicą sukcesu Niko Kovaca w Dortmundzie. Julian Brandt odpowiedział, że dyscyplina, Emre Can stwierdził, że mentalność, a Karim Adeyemi obrazowo opisał, że Kovac po prostu kopnął piłkarzy w tyłek. I aż się uśmiechnąłem pod nosem, bo gdyby tak zrobić sondę wśród kibiców BVB i poprosić ich o wskazanie jednej rzeczy, która pozwoliłaby poszczególnym zawodnikom tej drużyny wejść na wyższy poziom, to z duża dozą prawdopodobieństwa wymieniliby przy tych piłkarzach właśnie to, o czym oni sami teraz mówią.
Brandt jest świetnym graczem, ale niezwykle chimerycznym. Może właśnie dlatego, że brakuje mu ciągłego bacika nad karkiem. Can wierzy w swoje umiejętności ponad miarę, ale w trudnych momentach potrafi na moment wyłączyć się z meczu. Z kolei Adeyemi to typ podobny do Brandta i dość często trzeba go stawiać do pionu. To zaś pokazuje, że nowy trener BVB potrafił dotrzeć do głowy każdego i uderzyć w ich czułe punkty. Być może także wjechać im na ambicję. Jakże szydzono w Niemczech ze słów Kovaca, kiedy stwierdził, że Brandt to ta sama półka co Musiala i Wirtz. Ale Chorwat wiedział, co robi. Naraził się na śmieszność, jednak zaskarbił sobie tym samym bezgraniczne zaufanie ze strony zawodnika, który jednocześnie dostał sygnał, że mimo kiepskiej formy, trener wierzy do tego stopnia, że jest w stanie dla niego narazić na szwank swoje własne ego. No i co ważne - ułożyć pod niego system.

Kovac przestawił Borussię na granie trzema środkowymi obrońcami, ale też i dwoma napastnikami. Zrezygnował ze skrzydłowych, ale pozostawił na boisku nominalną “dziesiątkę”. BVB zaczęła grać w ustawieniu 3-4-3, choć w praktyce wyglądało to bardziej na 3-4-1-2. To najpierw otworzyło Maximiliana Beiera, który najlepiej czuje się wtedy, gdy może z kimś grać w parze w świetle bramki. Potem Brandta, któremu w końcówce sezonu po prostu chciało się chcieć i był samym sobą w najlepszym możliwym wydaniu. Na końcu również Adeyemiego, który wykorzystywał fakt, iż obrońcy przeciwnika musieli się koncentrować na grającym często tyłem do bramki Serhou Guirassym i na tempie wbiegał w wolne strefy. A to akurat potrafi robić. Tak na marginesie - do dziś nie wiadomo, co podkusiło Kovaca, by w pierwszym meczu z Barceloną wrócić do systemu z czwórką obrońców w linii…
Klucz z Barceloną
A propos Barcelony - na jednej z konferencji zapytano Kovaca o kluczowe momenty w tej rundzie. Wskazał dwa - przegrany mecz ligowy z Augsburgiem 0:1 i wygrany rewanż z Barceloną 3:1. W obu przypadkach mieliśmy do czynienia ze skrajnościami i swego rodzaju anomaliami. Borussia nie jest i nigdy nie była tak słaba, by przegrywać u siebie z Augsburgiem, ani nie jest aż tak mocna, by rozstawiać po kątach Barcelonę. Z obu tych spotkań popłynęła dla drużyny nauka - jeśli się nie weźmiecie za siebie, to nawet Augsburg będzie was ogrywał. A jak uwierzycie w pracę i w pełni się w nią zaangażujecie, to możecie się bić na równych prawach z najlepszymi na świecie. Mental (o którym wspomniał Can i który w kontekście BVB wraca co chwilę w publicznej dyskusji niczym zły szeląg), jaki Borussia zbudowała sobie tymi dwoma meczami, był widoczny w kluczowych momentach tego sezonu. W wyjazdowych spotkaniach z Bayernem, Hoffenheim i Bayerem, przeżyła niemal tyle przygód, ile Drużyna Pierścienia zmierzająca do Mordoru. I wyszła z tego cało, nie dała się złamać ani razu. Nie do pomyślenia w niedalekiej przeszłości.
Na pół minuty przed końcem ostatniego meczu z Kilonią, przy stanie 3:0, kiedy wiadomym było, że nic już Borussii nie może się złego przytrafić, Hans-Joachim Watzke rozsiadł się wygodniej na krzesełku, szeroko się uśmiechnął i radośnie zbił piątkę z siedzącym obok Larsem Rickenem. Dla mnie był to obrazek tej kolejki. Z ekranu telewizora biła potężna ulga. Jakby w tej sekundzie opadł wreszcie ten cały stres, który towarzyszył im przez ostatnich kilka miesięcy. Obrazek ten miał też wymiar symboliczny. W niemieckich mediach wiele było spekulacji na temat przyszłości Rickena. Pisano, że ta runda jest dla niego swoistym egzaminem. Watzke miał mieć wątpliwości, czy on i Kehl poradzą sobie bez jego kurateli z prowadzeniem takiego klubu i rozważał powrót na stanowisko. To podanie ręki było niczym przekazanie pałeczki w sztafecie pokoleń. Ricken udowodnił, że potrafi pójść pod prąd i nie boi się podejmować niepopularnych decyzji. Watzke może się wreszcie zacząć uśmiechać. Już nie wszystko musi spoczywać na jego głowie.