Grali dla ludzi, pomimo porwań piłkarzy, wojny i głodu. Najtrudniejsza misja byłego trenera Ruchu Chorzów

Grali dla ludzi, pomimo porwań piłkarzy, wojny i głodu. Najtrudniejsza misja byłego trenera Ruchu
youtube
Jan Kocian to postać świetnie znana w Polsce. Pracował w trzech klubach naszej Ekstraklasy, między innymi w powoli zmierzającym w otchłań Ruchu Chorzów. Ekipę z Górnego Śląska doprowadził nawet do trzeciego miejsca w lidze i otarł się o awans do europejskich pucharów. Prowadząc „Niebieskich” sprostał zadaniu trudnemu. Do jego największego wyzwania w karierze przygoda w Polsce jednak nawet się nie umywała. Bo jak porównać wyciśnięcie z drużyny 120 procent, z pracą w obliczu wojny, która pochłonęła już ponad 100 tysięcy istnień?
W starożytnej Grecji, zgodnie z tradycją, na czas igrzysk sportowych wstrzymywano konflikty zbrojne. Rywalizacja miała jednoczyć, a jej idea była silniejsza od waśni. Dziś świat wygląda inaczej. Kocian przekonał się o tym na własnej skórze, gdy objął stery reprezentacji Jemenu. Kraju, w którym od 2015 roku rządzi przemoc i ból.
Dalsza część tekstu pod wideo

Konflikt

Walka o władzę w arabskim kraju doprowadziła do lat biedy, głodu i strachu. Właściwie od początku istnienia państwa, nastroje w nim pozostawały niesamowicie napięte. Ruchy separatystyczne, niesnaski między szyitami i sunnitami - to wszystko sprawia, że pokój w Jemenie stanowił tylko sytuację tymczasową. Wszystko dodatkowo skomplikowała Arabska Wiosna. Największy z konfliktów wybuchł jednak pięć lat temu.
Ruch Huti zmusił głowę państwa, Abd Rabbuha Mansura Hadiego, do rezygnacji. Rozwiązano parlament, wydawało się, że opozycja będzie rządzić krajem. Wtedy prezydentowi udało się zbiec. Oświadczył, że władzy nie odda. Doszło do starć między przeciwnymi frakcjami, we wszystko wmieszało się Państwo Islamskie, w końcu obalony rząd poparła również międzynarodowa koalicja. Tak rozpoczęła się „prawdziwa”, regularna wojna.
Kraj stał się poligonem, na którym toczy się walka o wpływy w regionie. W pewnym uproszczeniu, kraj cierpi z powodu rywalizacji Arabii Saudyjskiej i Iranu. Tym pierwszym, nieoficjalnie wspieranym m.in. przez Brytyjczyków i USA, zależy bardzo na tym, aby Hadi utrzymał stanowisko. Ci drudzy z kolei popierają jego przeciwników.
Ponad sto tysięcy ofiar, problemy z szalejącymi epidemiami, spowodowane niemożnością utrzymania jakiegokolwiek poziomu higieny, ludzie bez dachu nad głową i jedzenia - Jemen dziś jest jedynie wrakiem państwa. Ich reprezentacja w niesamowity sposób przezwyciężyła jednak przeciwności losu i zakwalifikowała się na zeszłoroczny Puchar Azji.

Śmierć futbolu

Pierwszy w historii awans drużyny narodowej na międzynarodowy turniej w normalnych warunkach sprawiłby, że w kraju zapanowałaby feta. W Jemenie, co oczywiste, mieli (i wciąż mają) zupełnie inne priorytety. Ludzie starają się przetrwać, liga nie gra już od pięciu lat. Piłkarze, w tym reprezentanci kraju, giną na froncie. Wciąż funkcjonują jedynie pojedyncze kluby - te, których stadiony jeszcze nie runęły w gruzach i są w stanie, chociaż raz na jakiś czas, zebrać wystarczającą liczbę graczy, aby skompletować skład.
W tych okolicznościach udało się przebrnąć grupę eliminacyjną, w której stanęli naprzeciw Filipin, Tadżykistanu i Nepalu. Grając grupą zawodników, którzy właściwie nie grali o stawkę poza zgrupowaniami. Ich wyjazdy za granicę były utrudnione, powroty do ojczyzny wiązały się ze strachem. Walczyli, żeby dać ludziom choć trochę radości, niesamowicie ważną w trudnych czasach odskocznię.
- Turniej to sposób na przyniesienie ludziom odrobiny radości. To wielka sprawa. Jemeńczycy próbują przetrwać i znaleźć jedzenie dla swoich rodzin, ale podczas niego będą szukać knajp, aby móc go oglądać - opisywał dla “BBC” sytuację w Jemenie dziennikarz Omar Al Masri.
Z kraju można wyjechać tylko w kilku wyznaczonych punktach. Ruch lotniczy wstrzymano. A nawet mecze domowe musiały odbywać się w Katarze. Długie podróże nie pozbawiały piłkarzy entuzjazmu w dążeniu do spełnienia marzeń, chociaż państwo nie miało środków i możliwości, żeby ich wesprzeć.
Jemeński Związek Piłki Nożnej, jak można zresztą było się spodziewać, jest właściwie trupem. Udało się zorganizować zaledwie jeden sparing przed rozgrywanym w Zjednoczonych Emiratach Arabskich turniejem. Abraham Mebratu, który jako selekcjoner wywalczył awans, postanowił zrezygnować z niepewnej, potencjalnie zagrażającej życiu, posady. Odszedł, aby poprowadzić kadrę ojczystej Etiopii.

Najtrudniejsza posada na świecie?

W październiku, niespełna trzy tygodnie przed startem Pucharu Azji, do akcji wkroczył Jan Kocian. Słowak, niewiele ponad rok po rozstaniu z Podbeskidziem Bielsko-Biała, zgodził się objąć pogrążoną w nieładzie reprezentację. I tym samym zapisać się w historii, prowadząc ją na pierwszym w jej historii turnieju międzynarodowym. Kadra była już jednak wybrana przez krajową federację.
Opowiadał, że jego podopieczni nie rozmawiają na zgrupowaniach o sytuacji w ojczyźnie. Skupiali się przede wszystkim na futbolu, ale zawsze, gdzieś z tyłu głowy, towarzyszyło im poczucie niepewności i strachu. Nie tylko o swoich bliskich, ale o siebie.
Były reprezentant Czechosłowacji zażądał umieszczenia w kontrakcie bardzo nietypowego zapisu. Dostał gwarancję, że nigdy nie będzie musiał przekroczyć granicy Jemenu. Nie chciał ryzykować. Jeden z jego nowych podopiecznych niemal przypłacił życiem powrót do ojczyzny po meczu kwalifikacyjnym. Jak wyjawił w rozmowie z „BBC”, porwała go jedna z ekstremistycznych grup, biorących udział w walkach. Ostatecznie puszczono go wolno. Nazwiska nie podano, bo wolał pozostać anonimowy.

Więcej, niż tylko walka o chwałę

Takie incydenty nie złamały piłkarzy, którzy ostatecznie stawili się w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Ba, pojawiła się nawet grupa wspierających ich kibiców. Cele, które postawiono przed turniejem, nie były zbyt ambitne. Jemeńczycy mieli dzielnie walczyć ze zdecydowanie wyżej notowanymi rywalami.
- Trafiliśmy na Iran, Irak i Wietnam. Wszystkie te zespoły są bardzo silne. Jesteśmy jednak mocni w defensywie i mamy świetny „team spirit”. Nie powiem wam, że wygramy, chociaż tego chcemy - mówił Kocian, który po turnieju zrezygnował ze stanowiska, aby po kilku miesiącach z powrotem zameldować się w Chorzowie.
Ostatecznie Jemen zakończył rozgrywki na fazie grupowej. W trzech meczach nie zdobył ani punktu, ani bramki. Stracił dziesięć, przegrywając z drużynami wymienionymi przez ich selekcjonera, kolejno: 0:5, 0:3 i 0:2. To bez znaczenia. Oni nie mieli się czego wstydzić. Wyrwali się ze strasznej rzeczywistości. Choć na chwilę pozwolili swoim rodakom o niej zapomnieć. Nawet, jeśli zostali szybko wybudzeni ze snu, w którym ich cały, zjednoczony, a nie podzielony, kraj reprezentowało jedenastu gości biegających za futbolówką.
Bez obozu przygotowawczego, bez regularnej gry, bez klubów czy zarobków z gry w piłkę nie mieli praktycznie żadnych szans. Przemawiała za nimi tylko wola walki i chęć pokazania rodakom, że można na krótki moment zapomnieć o bólu i trudach wojny. Wojny, która dotknęła zarówno ich samych, jak i bliskich. Część z ich kolegów z boiska otwarcie mówiła, że rozważa zaciągnięcie się do wojska, żeby zarobić na życie.
Kto wie, może właśnie gdzieś walczą o lepsze jutro? O kraj, w którym będą mogli grać w piłkę. O rzeczywistość, w której selekcjoner reprezentacji, w przeciwieństwie do Kociana, nie będzie musiał bać się wjazdu do kraju. O przyszłość swoich rodzin. O to, aby miały co jeść i pić. Po prostu: miały jak żyć. Tak jak miliony ich rodaków.
Kacper Klasiński

Przeczytaj również