Hiszpańscy giganci na chwiejnych nogach. Wielkie długi, pusta kasa i legendy na wylocie

W Barcelonie i Madrycie nadeszły chude lata. Jest źle, kiepska sytuacja się pogłębia i jedynym ratunkiem będzie tylko (aż?) powrót do post pandemicznej normalności. Na dziś rozwiązanie klaruje się następująco - aby wielkie marki przetrwały, muszą zacisnąć pasa i zacząć się osłabiać.
W zeszłym tygodniu FC Barcelona opublikowała najnowszy raport finansowy. Liczby przedstawiają niepokojący obraz piłkarskiego giganta, prowokując media do zadania pytania: czy “Duma Katalonii” stoi na skraju bankructwa? W raporcie klub przyznał, że jego bilans pokazuje obecnie “ujemny kapitał obrotowy” w wysokości ponad 604 milionów euro. To budzi poważne wątpliwości, czy wicemistrzowie Hiszpanii są w stanie normalnie funkcjonować. Pewnie, w taki czy inny sposób, tak. Ale na pewno na innych warunkach niż dotychczas.
19 podmiotów do spłacenia
Całkowita suma długu? Bagatela, 1,2 miliarda euro, z czego 730 milionów to zobowiązania krótkoterminowe. Nie tylko pandemia tak negatywnie odbiła się na finansach chluby katalońskich kibiców. To również efekt horrendalnych zarobków graczy oraz, delikatnie mówiąc, nierozsądnie przeprowadzonych transferów.
Czarno na białym pokazują to rachunki. Na przykład Barca zalega ze spłatą 69 milionów euro z umowy z Liverpoolem na pozyskanie Philippe Coutinho i 19 milionów dla Bordeaux za Malcoma, który przecież wyjechał do Zenita Petersburg ponad 18 miesięcy temu. Łącznie zalega z pieniędzmi aż 19 drużynom! Do 30 czerwca trzeba uregulować zadłużenie z tytułu zaciągniętych kredytów w kilku różnych bankach. Wynosi ono 266 milionów.
Tak absurdalne liczby oznaczają, że zmartwienia Barcelony przesunęły swój wektor z pozycji “czy Leo Messi zaakceptuje obniżkę wynagrodzenia i podpisze nowy kontrakt” na “czy klub będzie musiał ogłosić bankructwo, wyprzedać udziały i stracić dumny status “własności socios”. Najgorsze dla Barcelony w tym sezonie nie jest to, że nie potrafiła przeprowadzić ani jednego transferu. Że nie była w stanie wyłożyć 8 milionów euro na Memphisa Depaya czy 5 milionów na niezbędne wzmocnienie środka obrony (miał to być Eric Garcia). Wcale również nie to, że piłkarze otrzymują część (60 procent) pensji i to z kilkumiesięcznym opóźnieniem. Najgorsze, że będą musieli oddać ostatnią gotówkę na... osłabienie składu. Tak, to nie błąd. Jeśli Leo Messi odejdzie latem, to trzeba będzie mu wypłacić bonus lojalnościowy na pożegnanie. Skromne 50 milionów euro.
Messi bagażem, ale i gwarantem
Jeśli jesteśmy już przy Argentyńczyku. “Faraoński” - jak to określiło “El Mundo” - kontrakt z kapitanem, to gigantyczne obciążenie dla budżetu “Blaugrany”, jednak aż 92 proc. z pół miliarda euro zagwarantowanego w czteroletniej umowie zostało opłacone. Nie można natomiast mówić o drenowaniu kasy Barcelony, skoro według fachowych wyliczeń “Atomowa Pchła” generuje ok. 20-30 proc. przychodów. Skoro tak, to przy zarobkach w wysokości 138 milionów brutto na sezon, sam wnosi do kasy ok. ćwierć miliarda. Można wiele mówić o działaczach z Camp Nou, ale nie to, że są samobójcami. Jeśli panicznie dążą do przedłużenia kontraktu z Leo, to nie ze względów sentymentalnych, ani tylko sportowych, ale właśnie po to, by, mówiąc wprost, nie zarżnąć kury znoszącej złote jajka.
Dla zaniepokojonych, mamy też dobre wieści. Barcelona to zbyt duża marka, by mogła upaść. Z całą pewnością nie zniknie z piłkarskiej mapy świata. Będzie za to zmuszona porzucić rozrzutną politykę. Oczywiście nie może po prostu przeprowadzić gwałtownej wyprzedaży i oczekiwać, że zgromadzi prawie 600 milionów z pozbycia się graczy, zwłaszcza biorąc pod uwagę globalny kryzys na rynku transferowym.Prawdopodobnie pójdzie drogą Realu Madryt, sprzedając co roku jednego lub dwóch niezłych piłkarzy, których wcześniejszy zakup został już zamortyzowany. Albo wychowanków.
Trudno w tym czasie oczekiwać wzrostu poziomu sportowego, ale tylko tak można zahamować powolny rozkład finansowy. Tak na dzisiaj wygląda wygląda drużyna pełna paradoksów. Najwyższe przychody, lecz także bezprecedensowe wynagrodzenie i ogromny niespłacony dług na koniec roku 2020.
Real musi (na razie) zapomnieć o Mbappe
Niewiele lepiej, jeśli w ogóle można tak mówić, wygląda sytuacja Realu. Według dziennika “Sport” “Królewscy” ujawnili zadłużenie w wysokości 901 milionów euro, czyli niewiele mniej od 1,2 miliarda euro Barcelony. Z tego 114 milionów przypada na spłatę kredytu wciąż remontowanego Santiago Bernabeu. Pozytywy? 203 miliony euro to zadłużenie krótkoterminowe, a to znacznie mniejsze zobowiązania niż to, co widnieje w księgach rozrachunkowych “Dumy Katalonii”.
To nie znaczy, że sytuacja jest doskonała. Widać to choćby po stanie kadry, która kurczy się z każdym okresem transferowym. Zinedine Zidane nie był w stanie poprawić składu mistrzowskiej drużyny od trzech okienek. Ostatniego piłkarza, Fernanda Mendy’ego, kupiono latem 2019 roku. Florentino Perez, pytany latem, czy zespół będzie próbował kogoś sprowadzić, za każdym razem odpowiadał, że “nie pozwalają na to realia”.
- Trudno prosić piłkarzy o zgodę na obniżki kontraktów po to, by potem dokonywać wielkich transferów. To może poczekać. Real zacznie kupować najlepszych, gdy sytuacja się zmieni - mówił prezes Realu. To jednak nie przyjdzie szybko.
Zamiast nasycić pragnienia i ambicje fanów romansem z Kylianem Mbappe czy Erlingiem Haalandem, “Królewscy” są zmuszeni odchudzać kadrę. Za zaniżone kwoty odstąpiono od kart zawodniczych Achrafa Hakimiego, Sergio Reguilona oraz Oscara Rodrigueza. James Rodriguez odszedł bez nawet symbolicznego zastrzyku gotówki do skarbca. Zaoszczędzono na połowie pensji Garetha Bale’a, wypożyczając go do Tottenhamu, w styczniu natomiast puszczono Lukę Jovicia i Martina Odegaarda w ramach krótkoterminowych umów.
Wiemy, że to nie koniec. Real nadal ma wiele aktywów do wydania. Już pojawiają się informacje, że kolejnym do odstrzału powinien być Vinicius Jr., który z każdym miesiącem prezentuje się coraz gorzej. Jeśli porówna się tylko początek kariery Brazylijczyka na Santiago Bernabeu, to regres jest wręcz uderzający. W kolejce stoją także: Marcelo, Isco, a klub już pewnie po mału księguje pieniądze za Brahima Diaza czy Daniego Ceballosa, gdyż mało prawdopodobne, by pomocnicy wrócili z wypożyczeń na Bernabeu.
Trudne negocjacje z Ramosem
Osobny przypadek to osoba Sergio Ramosa, którego kontrakt spędza sen z powiek działaczy Realu. Opera mydlana z udziałem kapitana wydaje się daleka od szczęśliwego finału i wydaje się, że bliżej mu do odejścia niż ogłoszenia “se queda”. Obrońca i Perez zamknęli się w swoich obozach i pozostają przy stanowiskach. Na stole wciąż leżą dwie oferty od prezesa. Pierwsza gwarantująca 34-latkowi utrzymanie obecnych zarobków i prolongowanie umowy o kolejny rok, druga zaś zapewniająca mu byt w Madrycie dwa lata, jednak z pomniejszoną o 10 procent gażą.
Stoper kręci głową, grymasi i daje znaki (choćby na Instagramie), że jego czas w Realu się skończy. Sugeruje również, że otrzymał lepsze warunki od innych zespołów (PSG? Chiny?). Nie niekorzyść Ramosa działa fakt, że Florentino Perez nie należy do osób, które łatwo odpuszczają, bądź dają się zaszantażować. Podczas swoich dwóch kadencji nie ugiął się żadnemu z piłkarzy i lekką ręką pożegnał się z Fernando Hierro, Luisem Figo, Raulem, Ikerem Casillasem, a ostatnio z Cristiano Ronaldo.
To filozofia drużyny ponad legendami. Jednakże odejście tego ostatniego wskazuje, że prezes unosi się honorem, niekoniecznie zwracając uwagę na dobro “Królewskich”. Spadek osiągów Realu po transferze CR7 był wyraźny i wielu sądzi, że mimo triumfu w lidze w zeszłym roku, efekt sprzedaży najlepszego strzelca w historii klubu i od niedawna także w całej historii futbolu, ciągnie się po dziś dzień. Czy drużyna jest przygotowana na utratę drugiej legendy? Z wieloma mniejszymi i większymi problemami to prosta droga do pogłębienia kryzysu.