Josip Ilicić. Futbolowy artysta wyjęty z obecnej epoki. Geniusz ze Słowenii znów zachwyca Italię

Futbolowy artysta wyjęty z obecnej epoki. Geniusz ze Słowenii znów zachwyca Italię
Nicolo Campo/shutterstock.com
Każdy z nas ma takich piłkarzy, dla których czasem specjalnie odpala mecz, których ogląda się z przyjemnością i zachwytem. Obok klasyków, jak Messi, Neymar czy Cristiano Ronaldo, są też i ci mniej oczywiści. Tacy, jak Josip Ilicić. Piłkarski artysta. Niezrozumiany. Niedostosowany do realiów dzisiejszego futbolu.
Słoweniec to absolutnie kluczowe ogniwo jednej z grających najładniej dla oka drużyn Europy. Swoich kolegów z boiska przerasta umiejętnościami, ale wydaje się, że przeskok wyżej nie jest mu pisany. Josip to gracz, który nie daje zamknąć się w ramach taktycznych. Indywidualista, jakich dziś mało. A takich trudno wkomponować w zespoły ścisłej czołówki.
Dalsza część tekstu pod wideo
Niesamowita technika, gracja i umiejętność interpretacji wydarzeń na boisku znamionują piłkarzy nietuzinkowych, wielkie futbolowe umysły. Umysły, które jednak nie zawsze są w stanie odnaleźć się w piłki nożnej na najwyższym poziomie. Tak właśnie jest z reprezentantem Słowenii.
Obserwując go, łatwo się zachwycić. I chociaż patrzenie na jego popisy na murawie sprawia ogromną przyjemność, to należy również powiedzieć sobie jedno. To on sam, swoim stylem gry, odpowiada za to, że nie zakładał nigdy koszulki klubu bijącego się o trofea. Chociaż umiejętności do tego z pewnością ma.

„Pyszny” piłkarz

Co sprawia, że piłkarz gra „estetycznie”? Jakkolwiek byście nie odpowiedzieli na to pytanie - właśnie w taki sposób można opisać Josipa Ilicicia. Dla tego człowieka chce się zasiąść na trybunach czy przed telewizorem. To gracz jak Dimitar Berbatov - każde przyjęcie, każdy kontakt z piłką jest wymuskany, perfekcyjny, każde zagranie przemyślane, a gama zwodów kosmicznie niemal nieograniczona.
Pewność siebie, z jaką 31-latek porusza się po murawie, zwłaszcza z futbolówką przy nodze, to po prostu wyższy poziom. On wie, ile potrafi i na co może sobie poradzić. Myśli nieszablonowo, a zatem potrafi zrobić coś z niczego. W tym sezonie przechodzi samego siebie. Błyszczy nie tylko pod względem samej gry, ale i „cyferek”. Zmierza pewnie ku swojej najlepszej kampanii pod względem osiągnięć strzeleckich.
W Serie A zdobył już 13 goli, wyrównując swój osobisty rekord już po 21 seriach gier. Do tego ma na koncie pięć asyst. To oznacza, że miał udział w 18 bramkach, występując... 17 razy. Słoweniec zawsze był efektowny, ale tak efektywny, jeszcze nie. I to, obok jego podejścia do gry, stanowiło największy problem naszego głównego bohatera.
Zawsze chciał grać niczym „wolny elektron”. Bez sztywnych ram, bez ograniczeń. To on sam znajduje sobie miejsce na murawie, to on sam jest swoim szefem. Jak dobrze wiadomo, oznacza to, że naraża zespół na problemy w defensywie swoją nieodpowiedzialnością.
I dlatego nie wszędzie, nie u każdego trenera musiało to dawać oczekiwane efekty. Właśnie z tego powodu wychowanek ljubljańskiego Interblocku u Gian Piero Gasperiniego odnalazł siebie – lepszego niż kiedykolwiek. I to w okolicach trzydziestki!

Z piekła do nieba

Młody Josip Ilicić zadebiutował w profesjonalnym futbolu stosunkowo późno, bo pół roku po swoich dwudziestych urodzinach. Włoski menedżer klubu ze stolicy Słowenii, Alberto Bigon szybko mu jednak zaufał. Dzisiejsza gwiazda Serie A mu się odpłaciła. Piłkarz robił stałe postępy, dając się poznać jako jeden z największych talentów w kraju i coraz ważniejsze ogniwo zespołu. Wraz z końcem pierwszej kampanii nadeszła jednak zmiana na stanowisku menedżera - poważny test dla młodziana.
W rozmowie z fanowskim portalem „Firenze Viola” z 2015 roku mówił, że zmiana warunków w klubie obudziła w nim wątpliwości. Interblock spadł ze słoweńskiej ekstraklasy, młody talent chciał odejść z zespołu. Szukał angażu w Mołdawii, ale ostatecznie nic się nie wykluło. Pojawiły się myśli, aby zawiesić buty na kołku. Wtedy zadzwonił telefon z Mariboru – czołowej drużyny kraju.
21-latek długo się nie namyślał, podpisał kontrakt i niemal od razu wskoczył do składu klubu, który regularnie walczył o kwalifikację do europejskich pucharów. Nie inaczej było w sezonie 2010/11, kiedy to młody Ilicić do niego zawitał. Udało się dojść aż do ostatniej fazy kwalifikacyjnej Ligi Europy. Tam los skojarzył Słoweńców z Palermo, a Josipowi zaoferował życiową szansę.
Ofensywny zawodnik, pomimo porażki swojej drużyny, pokazał się z dobrej strony. Zaledwie dzień po rewanżu, w którym trafił nawet do siatki rywali, ogłoszono jego transfer do ekipy z Włoch. W ten sposób, niespełna dwa miesiące po tym, jak rozważał zakończenie kariery i niespodziewanych przenosinach do Mariboru, złapał Pana Boga za nogi. Klub zarobił na nim... ponad dwudziestokrotnie!

Przebłyski geniuszu

Od razu po wylądowaniu na Półwyspie Apenińskim, słoweński piłkarz zaczął pokazywać, na co go stać. Natychmiast wywalczył sobie miejsce w składzie Palermo i szybko stał się kluczowym ogniwem zespołu. Działał jak wielki indywidualista. Zachwycał solowymi popisami i niekonwencjonalnymi zagraniami, które niemal zawsze dawały korzyść drużynie. Najlepszym z nich był szalony solowy rajd ze starcia z Sampdorią w sezonie 2012/13 – od linii środkowej boiska, mijając pięciu rywali, aż do strzelenia gola.
Ekipa z Sycylii spadła z Serie A, chociaż jej lider zaliczył w lidze dwucyfrowy dorobek bramkowy. Nadszedł czas na zmianę, Ilicić przeniósł się do Toskanii i trafił do Fiorentiny. Kosztował dziewięć milionów euro, sięgnęła po niego uznana marka, zrobił krok w górę. Trzy razy grał wraz z „Violą” w Lidze Europy, strzelił nawet dwa gole Lechowi Poznań. W pierwszych trzech kampaniach meldował się ze swoją ekipą w czołowej piątce, a w sezonie 2015/16 pobił nawet swój rekord strzelecki – 13 trafień w ligowej kampanii.
Kolejny sezon okazał się jednak chyba najgorszym w jego wykonaniu. I nie chodzi tu o to, że zaliczył regres. To był ten sam piłkarz, z takimi samymi ogromnymi umiejętnościami, ale... liczby jakby przestały się go trzymać. Klub po zakończeniu rozgrywek nie chciał przedłużyć z nim umowy, pojawił się interesant. Atalanta zaoferowała niecałe sześć milionów euro. Możliwe, że najlepiej zainwestowane sześć milionów w historii klubu.
Po świetnym finiszu na czwartej lokacie w Serie A, Gian Piero Gasperini szukał graczy, którzy mogliby popchnąć jego zespół do przodu. I właśnie w Słoweńcu takiego upatrzył. Włoski menedżer uwielbia zawodników, którzy boisko wykorzystują jako pole do ekspresji. Swoją koncepcję oparł o dwóch takich: Alejandro „Papu” Gomeza, do którego dodał właśnie Ilicicia.

Artysta w idealnej pracowni

To na Stadio Atleti Azzurri d’Italia Josip, w pewnym sensie, odnalazł siebie. Nie ma już okresów świetnej gry, ale stale prezentuje wysoki poziom. Dziś można śmiało powiedzieć, że przerasta wręcz swoich kolegów z drużyny. Jest mózgiem i pędzlem – on wymyśla, on wykonuje, a jego popisy często robią wrażenie, niczym płótna wielkiego malarza.
Spisuje się najlepiej, gdy da mu się wolną rękę i to właśnie zrobił Gasperini. Pozwolił Iliciciowi na zabawę grą, a ten robi to, czego się od niego oczekuje. Bierze piłkę i zaczyna show. Od niekonwencjonalnych podań, przez bezczelne solowe akcje, po cudowne strzały. Jak wysoko stoi jego sufit? Trudno powiedzieć. Jednak przez swoją mentalność nigdy nie będzie piłkarzem „wielkim” w najbardziej trywialnym tego słowa znaczeniu.
Problem ze Słoweńcem jest taki, że nie da się nikomu „okiełznać”. Nie przystanie na układ, w którym musiałby się podporządkować. Tak, to indywidualista. Nie będzie trybikiem układanki, nie będzie pracował na lidera zespołu. To on ma być ogniwem centralnym, to on musi mieć swobodę i wtedy osiąga swoje maksimum.
Wydaje się, że w Bergamo znalazł to, czego potrzebował. I obecnie, już po trzydziestce, stale pokazuje, że stać go na coraz więcej. Obecna kampania to już istny manifest klasy i wielkości piłkarza nietuzinkowego, o umiejętnościach na absolutnym światowym topie, ale mentalności uniemożliwiającej wepchnięcie go do jednej z najlepszych drużyn świata.
Wielkie jednostki często pozostają niezrozumiane. Josip Ilicić z pewnością taką jest. To gracz jakby wyjęty z obecnej epoki, naznaczonej taktycznym szaleństwem. Aspektami czysto piłkarskimi jednak się obroni. Zwód na zamach wykonał już pewnie tysiące razy i udaje się to praktycznie zawsze - jak u Miro Radovicia, ale lepiej. Gracja i spokój, z jaką operuje piłką to prawdziwa poezja.
Jeśli więc macie kogoś, kogo chcecie przekonać do futbolu, to pokażcie mu mecz z jego udziałem. Nie ma chyba dziś piłkarza, któremu bliżej do czarodzieja, jakim był Berbatov. Niewielu można znaleźć takich, którzy na boisku zachowują się tak, jak on. Piłkarskich romantyków – wielkich, lecz niezrozumianych. Skazanych na grę w klubach spoza ścisłej czołówki, zbyt nieszablonowych i niezdyscyplinowanych, aby wpasować się w realia dzisiejszej piłki.
Takich jednak należy wielbić. I chwała Słoweńcowi za to, że jest sobą. Że nie dał się wciągnąć w nurt „mainstreamu” i idzie własną ścieżką. Gra w piłkę z podwórka, lekką, przyjemną i dającą niesamowitą rozrywkę. To gracz nie tylko dla futbolowych purystów, ale i miłośników kompilacji z YouTube’a. Takich można szukać ze świecą. Takich potrzebuje piłka.
Kacper Klasiński

Przeczytaj również