Katastrofa ustępujących mistrzów NBA. Dramat lidera, historyczne porażki
Rok temu świętowali historyczny sukces, dotknęli koszykarskiego nieba. Teraz liżą rany po porażce, stojąc u progu rewolucji. Koszykarze Boston Celtics na własnej skórze przekonali się, jak szybko można spaść ze szczytu.
- We did it, WE DID IT - krzyczał uradowany Jayson Tatum po ubiegłorocznych finałach NBA.
Lider Bostonu najlepiej wiedział, jak wiele znaczy triumf nad Dallas Mavericks pieczętujący mistrzowski sezon. Celtics po raz pierwszy od 2008 roku sięgnęli po pierścienie. Ponownie wyprzedzili Los Angeles Lakers, stając się samodzielnie najbardziej utytułowaną organizacją w historii NBA. W tamtych play-offach przegrali tylko trzy z 19 rozegranych meczów. Był to najbardziej dominujący marsz po tytuł od czasów Golden State Warriors z Kevinem Durantem. Ekipie GSW udało się wówczas stworzyć zwycięską dynastię. “Celtowie” już po roku zostali zdetronizowani.
Aleją gwiazd
Sezon 2023/24 stanowił zwieńczenie długiej drogi Celtics w kierunku perfekcji. Już wcześniej mieli mistrzowskie ambicje, jednak koniec końców zawsze czegoś brakowało do sukcesu. Po kolejnych porażkach w play-offach nie brakowało głosów nawołujących do zmiany. Sugerowano, że powinno rozbić się duet Jayson Tatum - Jaylen Brown, który przez sześć lat nie zdołał poprowadzić drużyny do tytułu. Teoretycznie łatwo byłoby wymienić jednego z nich na inną gwiazdę, aby zacząć budowę od nowa.
Włodarze z TD Garden mieli jednak inne plany. Wiedzieli, że JT i JB potrzebują lepszego wsparcia, a całkowity reset wcale nie musi stanowić przepisu na sukces. Właśnie dlatego zachowano trzon, a dodatkowo wzmocniono zespół Jrue Holidayem i Kristapsem Porzingisem. Tak huczne transfery sprawiły, że właściwie od pierwszego meczu podopieczni Joe Mazzulli byli stawiani w roli faworytów do mistrzostwa. I w rewelacyjnym stylu udźwignęli tę presję. W sezonie zasadniczym wygrali wówczas 64 spotkania, zdobywając łącznie 930 punktów więcej od rywali. W play-offach też byli praktycznie nietykalni. Koszykarze Miami Heat, Indiany Pacers czy Dallas Mavericks próbowali stawić opór, ale nie mieli większych szans. Boston był po prostu zbyt dobry.
- Praca z tymi zawodnikami to przyjemność. Od pierwszego dnia sezonu postanowili, że zrobią wszystko, aby odnieść zwycięstwo i ten cel pozostał niezmienny. Patrzenie na rozwój tej grupy było czymś wspaniałym - przyznał Joe Mazzulla po wygranym finale. - Wyciągnęliśmy wnioski ze wszystkich błędów, które popełniliśmy w poprzednich latach. Te porażki nas wzmocniły. Nasze zwycięstwo jest efektem determinacji i nieustępliwości. Przez cały sezon walczyliśmy o każdą piłkę po obu stronach parkietu. To sukces całego zespołu - dodał Jaylen Brown.
Wyczerpana formuła
W drodze po mistrzostwo Celtics mocno opierali się na rzutach dystansowych. Neutralni fani mogli nieco narzekać na to, że taki styl gry bywa dość nudny w odbiorze. Można było bowiem w ciemno zakładać, że większość akcji ofensywnych zakończy się trójką oddaną przez Tatuma, Browna, Porzingisa lub White’a. Trener Mazzulla na każdym kroku podkreślał jednak, że obchodzi go przede wszystkim efektywność. Lepiej trafiać za trzy na 40% skuteczności niż za dwa na 50%. Dopóki wpadało, nikt nie mógł mieć pretensji o stosowaną filozofię.
W ubiegłym sezonie zawodnicy Bostonu oddawali mnóstwo trójek, a w bieżącym aż za dużo. Ich niektóre mecze przypominały bardziej three-point contest niż standardowe spotkanie koszykówki. Na przestrzeni fazy zasadniczej pobili historyczne rekordy NBA w liczbie największej liczby trafionych trójek (1457), prób rzutów dystansowych (3955) i średniej trójek na mecz (48,2). Problem w tym, że nawet najlepszy schemat przestaje przynosić efekty, kiedy zawodzi wykonanie. A w szeregi mistrzowskiej szatni wdało się widoczne zmęczenie materiału.
- Wydaje mi się, że wyszliśmy dziś na parkiet bez energii. Wyglądało to tak, jakbyśmy byli zmęczeni. To po prostu nie był nasz mecz. Takie spotkania się zdarzają. Musimy trzymać głowy nisko i dalej pracować. Czuję, że nadal jesteśmy najlepszym zespołem w lidze, ale musimy wszystko poskładać do kupy - mówił Brown po styczniowej porażce z Lakers w prestiżowym meczu.
W koszykówce istnieje zwrot: “Live by the three, die by the three”. Jeśli opierasz grę wyłącznie na trójkach i je trafiasz, wszystko jest w porządku. Ale ta sama taktyka może okazać się gwoździem do trumny, kiedy nie masz przygotowanej żadnej alternatywy w przypadku obniżenia skuteczności. Boston przekonał się o tym na własnej skórze, kiedy w tegorocznych play-offach trafił na New York Knicks. W pierwszym meczu serii “Celtowie” spudłowali 45 z 60 trójek, bijąc niechlubny rekord całej ligi. Co zrobili w drugim spotkaniu? Przestrzelili 30 z 40 rzutów dystansowych. Jedna nieudana próba goniła kolejną. Obręcz, deska, air ball i tak w kółko. Mistrzowie rozpadali się na oczach całego świata.
- Nasze pudła? Myślę, że oddawaliśmy trójki z dobrych pozycji, to były dobre rzuty. Po czasie każdy jest najmądrzejszy. Ale mnie podobały się rzuty, które oddawaliśmy - podkreślał Mazzulla po porażce w pierwszym meczu z nowojorczykami. - Mieliśmy szansę awansować, ale po prostu trafiliśmy na lepszy zespół. Powiedziałem chłopcom w szatni, że trenowanie ich to zaszczyt. Jestem wdzięczny za to, z jakimi ludźmi i jakimi koszykarzami pracuję - dodał, kiedy Knicks już zapewnili sobie awans do finałów konferencji.
Rozpad projektu
W serii z Knicks dosłownie wszystko, co mogło pójść nie tak po stronie Bostonu, poszło jeszcze gorzej. W pierwszym meczu Celtics prowadzili 72:52, żeby przegrać 105:108 po dogrywce. W drugim starciu ponownie wypuścili z rąk 20-punktową zaliczkę. Po raz pierwszy w dziejach NBA jakikolwiek zespół w dwóch spotkaniach z rzędu zmarnował tak dużą przewagę. W czwartej odsłonie wreszcie przebudził się lider mistrzów, czyli Jayson Tatum. Zanotował wówczas 42 punkty, osiem zbiórek i cztery asysty. W czwartej kwarcie zerwał jednak ścięgno Achillesa. W tamtym momencie Boston już wiedział, że poniósł porażkę nie tylko w tym sezonie, ale również w następnym.
Tatum przeszedł operację i na pewno przegapi całą fazę zasadniczą w przyszłym sezonie. Powiedzieć, że to ogromna strata, to jakby nic nie powiedzieć. Mówimy bowiem o jednym z najlepszych koszykarzy ostatnich lat. Jest trzech zawodników w historii NBA, którzy po rozegraniu 117 meczów w play-offach zgromadzili co najmniej 2800 punktów, 900 zbiórek i 500 asyst. To Larry Bird, LeBron James oraz właśnie JT. Takiej luki nie da się wypełnić, można jedynie próbować przetrwać trudny okres. Skrzydłowy wróci na parkiet dopiero za około osiem do dziesięciu miesięcy i najprawdopodobniej natrafi na drużynę w zupełnie innym kształcie.
Skład Celtics wymaga gruntownej przebudowy. Kandydatami do odejścia są zawodnicy, którzy nie będą już lepsi niż podczas mistrzowskiego sezonu. W tym gronie znajduje się Kristaps Porzingis, który całkowicie zawiódł w ostatnich play-offach. Notował średnio 7,7 punktu na mecz, trafiając ledwie 15% trójek. Loty obniżyli też 35-letni Jrue Holiday i 39-letni Al Horford. Według doniesień inne zespoły szykują zaś oferty za Jaylena Browna i Derricka White’a. Poza Tatumem właściwie żaden gracz nie ma zagwarantowanej przyszłości.
Pewna jest natomiast konieczność zmian. I nie chodzi tylko o poziom sportowy, ale również kwestie finansowe. W przyszłym sezonie koszt utrzymania obecnego składu Bostonu wyniesie pół miliarda dolarów, z czego 200 milionów stanowi tzw. podatek od luksusu. Jeśli w NBA przekraczasz jednolity limit na wynagrodzenia, to musisz za to dodatkowo zapłacić. Wydatki przerosły poprzednich właścicieli, którzy sprzedali klub grupie Sixth Street kierowanej przez Billa Chisholma. Cała operacja kosztowała 6,1 mld dolarów. Według wielu doniesień nowy włodarz planuje już przemeblowanie kadry i odchudzenie listy płac. Nie widzi mu się bowiem coroczne wydawanie setek milionów na tzw. luxury tax.
Krótkie są momenty
W NBA coraz trudniej jest zbudować dominujący projekt. Ostatnią ekipą, która obroniła mistrzostwo, pozostaje Golden State Warriors. Przy czym odnoszenie zwycięstw, mając wówczas w składzie Curry’ego, Duranta, Klaya Thompsona i Draymonda Greena, było czymś więcej niż spodziewanym. Obecnie nie ma zespołu, który potrafiłby w tak wyraźny sposób być lepszym od konkurencji. Wiemy już, że ta sztuka nie uda się Bostonowi.
Celtics nie obronili tytułu, a ich okno na wygrywanie zostało tymczasowo zamknięte. W przyszłym sezonie nie będą mieli większych szans na spektakularne sukcesy, radząc sobie bez Jaysona Tatuma. Konieczność dostosowania się do finansowych restrykcji sprawi też, że drużyna raczej zostanie osłabiona niż wzmocniona. Krótko mówiąc, w TD Garden dobrze już było. Przynajmniej na razie.
Historia “Celtów” pokazuje, jak ważne jest odpowiednie celebrowanie sukcesu. W sporcie trzeba cieszyć się chwilą, ponieważ tak naprawdę nigdy nie wiesz, kiedy znów będziesz mógł to powtórzyć. Dotyczy to sfery kibiców, trenerów, jak i samych zawodników. Pewnie, że w momencie triumfu pojawia się myśl o długotrwałej dominacji. Jednak wystarczy jedna kontuzja, chwilowa zniżka formy i progres rywali, aby pozornie nietykalny mistrz został zdetronizowany. W NBA droga na szczyt praktycznie zawsze jest dłuższa niż urzędowanie na nim.