Zagrał z Holandią jak profesor. Zdał kolejny test, powstrzymał wielkie gwiazdy
Dziewięć miesięcy temu Jan Ziółkowski dopiero urządzał się w pierwszym składzie Legii Warszawa. Teraz jest zawodnikiem Romy i właśnie zdał kolejny test w reprezentacji Polski. Ona również przeszła całkowitą metamorfozę.
Nie mówmy, że gdyby z Finlandią poszło nam lepiej, z Holandią gralibyśmy o coś więcej. Gdyby z Finlandią zespół Michała Probierza nie przegrał, ówczesny selekcjoner pewnie zostałby na stanowisku. A w takim układzie próżno myśleć o dwukrotnym powstrzymaniu "Oranje", a także sprawieniu, że tę kadrę znów chce się oglądać. Janowi Urbanowi udało się to bez większych trudności.
Nie jestem fanem ani nawet zwolennikiem wszystkich decyzji podejmowanych przez obecnego szkoleniowca, wielokrotnie też nie przekonują mnie jego argumenty. W tym momencie jednak wszystko Urbana broni. Wytypowani przez niego zawodnicy dają radę, a kontrowersyjne pomysły - takie jak wyjście na Holandię bez środkowego pomocnika o zacięciu typowo defensywnym - okazują się sprawdzone. W drugiej linii Polacy często mieli przecież więcej miejsca niż porozrzucani tu i tam rywale.
Defensywnie również wyglądaliśmy bardzo dobrze. Goście mieli rzecz jasna kilka niezłych sytuacji, ale niejednokrotnie nie potrafili się przebić przez mądrze ustawioną obronę. Jej linia wcale nie została przesunięta skrajnie nisko. Biało-czerwoni potrafili odeprzeć rywala kilka metrów przed swoim polem karnym, nie zmuszali się do ciągłego parkowania w "szesnastce". Sporą rolę w takim funkcjonowaniu defensywy odegrał zaskakująco dobrze wyglądający Tomasz Kędziora. Urban musiał postawić na kogoś w miejsce Jana Bednarka i wybrał właśnie Kędziorę, a ten nie pomylił się w żadnej z sytuacji.
Bardzo trudny test zdał również, a może przede wszystkim, Jan Ziółkowski. Przede wszystkim, bo to zawodnik nieporównywalnie mniej doświadczony niż Kędziora, stawiający dopiero swoje pierwsze kroki w reprezentacji, a w Romie walczący o swoją pozycję. Mimo tych niedogodności Ziółkowski znów zaprezentował się odważnie. Regularnie wychodził na połowę Holendrów, aby już tam przerywać ich ataki. Nie złamał go ani Cody Gakpo, ani Memphis Depay. Stoper faulował wprawdzie często, już po pierwszych dziesięciu minutach miał dwa przewinienia, a mimo tego do notesu sędziego trafił dopiero w 67. minucie. W następne pół godziny nie dał pretekstu, aby boisko opuścić.
Jego historia kapitalnie pokazuje, jak dużo w futbolu waży kilka miesięcy. Przecież jeszcze na początku lutego to nie był zawodnik z żelaznej "jedenastki" Legii. Na dobrą sprawę zadomowił się w niej dopiero od kwietnia, kiedy to uzbierał siedem występów z rzędu w Ekstraklasie i dwa w Pucharze Polski, co było dla niego najdłuższą serią w całym poprzednim sezonie. Teraz zaś mówimy o nim jako o etatowym kadrowiczu, spokojnie wchodzącym w buty Przemysława Wiśniewskiego, swoją drogą też odkrytego dla reprezentacji przez Urbana.
Wreszcie zaś wypada docenić Kamińskiego, bo ten kolejny raz świetnie wypadł w kadrze. Tym razem nie w przeciwieństwie do tego, co pokazuje w klubie, bo wypożyczenie do Koeln ewidentnie mu służy. Według kickera był jednym z dziewięciu najlepszych transferów letniego okienka (tylko tylu zawodników otrzymało maksymalną notę), a opinia nie jest na wyrost. Ten chłopak - chociaż to frazes - naprawdę haruje na swoją renomę.
Bo przecież to trafienie z Holandią to nie było dołożenie nogi do pustej. Kamiński zabrał się z piłką na połowie Polaków, wybiegł na pozycję, dostał świetną piłkę od Roberta Lewandowskiego, wyprzedził Virgila van Dijka i dopiero wtedy otworzył wynik spotkania. Wszystko w pełnym sprincie, wyglądało to imponująco. Stanowiło też potwierdzenie słów samego "Kamyka", który zapowiadał, że chce zostać ważną postacią kadry. No cóż - udało się.
Udało się też tę kadrę ożywić. Kolejne mecze chce się oglądać, a baraże do mistrzostw świata już nie wyglądają tak strasznie. Jest podparta faktami wiara w to, że mundial mamy w zasięgu ręki.