Najgorszy finał w historii? Giganci kompromitują się w lidze. Zostały im "derby ocalenia"
Na dwie kolejki przed końcem sezonu Manchester United zajmuje 16., a Tottenham 17. miejsce w lidze. Gdyby tylko z Premier League spadały nie trzy, a cztery zespoły, tę dwójkę właśnie czekałaby epicka walka o utrzymanie. Czeka ją jednak walka o triumf w Lidze Europy i awans do Ligi Mistrzów. Tylko co to zmieni?
W czwartek byli wielcy. Manchester United wykorzystał wszystkie słabości Athletiku Bilbao i bezlitośnie pozbawił Basków marzenia o występie w finale Ligi Europy na własnej ziemi. W dwumeczu wygrał aż 7:1. Tottenham nie powtórzył losu faworytów z przeszłości, których zaskakiwało Bodo/Glimt. W rewanżu w Norwegii pewnie dowiózł do końca awans i wygraną w dwumeczu 5:1. A potem przyszła niedziela...
Przed weekendami kibice obu zespołów od dawna miewają bóle brzucha i nieprzespane noce, za to czwartki są piękne. W tej edycji Ligi Europy "Czerwone Diabły" nie przegrały żadnego spotkania. Zaczęły co prawda od trzech remisów, ale po zwolnieniu Erika ten Haga wygrały pięć kolejnych meczów do końca fazy ligowej, a w drodze do finału wyeliminowały Real Sociedad, Olympique Lyon po szalonej, niezwykłej dogrywce na Old Trafford i wreszcie Athletic.
"Spurs" z kolei zaczęli od trzech zwycięstw, dzięki czemu potem mogli sobie pozwolić na porażkę z Galatasaray i remis z Romą. A po zajęciu w fazie ligowej czwartego miejsca (za Lazio, Bilbao i Man Utd) wyeliminowali AZ Alkmaar, Eintracht Frankfurt i teraz Bodo. Są o jeden mecz od spełnienia obietnicy Ange'a Postecoglou, który kilka miesięcy temu, w szczycie ligowego kryzysu, zadeklarował, że w każdym klubie, w którym pracował, w drugim sezonie wkładał do gabloty jakiś puchar.
Finał na San Mames to więc dla niego ostatnia deska ratunku. Sportowa, wizerunkowa i w pewnym stopniu finansowa. O ile posadę Australijczyka uratować może (ale nie musi) tylko wygrana 21 maja, o tyle Ruben Amorim w razie porażki zapewne zostanie na stanowisku. Dla stabilnych finansów Tottenjamu awans do Ligi Mistrzów nie jest jednak tak niezbędny jak dla pogrążonego w długach i tnącego koszty na każdym kroku United.
Rozczarowanie w stu odmianach
Wróćmy do niedzieli. Tottenham opromieniony awansem do finału LE spotkał się z zespołem, który już w sobotę zagra w finale Pucharu Anglii. Crystal Palace może zdobyć pierwsze w historii trofeum, jeśli "tylko" pokona na Wembley Manchester City. Na razie zespół Olivera Glasnera zrobił sobie znakomity trening w starciu z ekipą Postecoglou. Wygrał 2:0 po dwóch golach Eberechiego Eze, a spokojnie mógł i powinien wyżej. Absolutnie zdominował gospodarzy, oddając 23 strzały, dziesięć celnych, wypracowując prawie 4 xG i strzelając jeszcze dwa nieuznane gole.
A przecież Australijczyk dokonał ośmiu zmian w składzie w porównaniu do meczu z Bodo/Glimt, więc teoretycznie zmiennicy powinni wykazać się ambicją w walce o swój status. Tymczasem zwyczajnie przeszli obok meczu.
- Dokonuję zmian, chłopaki dostają szansę, a choćby przez moment nie byliśmy blisko poziomu, na którym powinniśmy być. Jestem bardzo rozczarowany - przyznał po meczu trener, który słowa "rozczarowanie" użył w ostatnich miesiącach luźno ponad tysiąc razy (jak wyliczył Tygodnik Kibica). Finał Ligi Europy będzie jego setnym (i zapewne przedostatnim) meczem w roli trenera Tottenhamu. Trener, który w niedzielę udzielił mu lekcji, objął Palace ponad pół roku później i prowadził drużynę w 40 spotkaniach mniej.
Tottenham zaliczył 20. porażkę w tym sezonie. Z ostatnich dziesięciu spotkań wygrał tylko jedno - z najsłabszym w lidze Southampton. Klub, który ostatnie 16 sezonów kończył w górnej połowie tabeli, teraz może nie przekroczyć 40 punktów, co byłoby najgorszym wynikiem od 1980 roku. Jeśli skończy na 17. miejscu - ostatnim bezpiecznym - to będzie to najgorszy ligowy sezon od 1976/77, który skończył się spadkiem. "Big Ange" może być spokojny - nawet jeśli nie wygra Ligi Europy, to i tak zapisze się w historii klubu z północnego Londynu.
Chłopcy do bicia
"Spurs" historycznie są zaliczani do grona Big Six, ale nie będzie żadną kontrowersją stwierdzenie, że to Manchester United jest większym klubem. Pod względem popularności w Anglii i na świecie, historycznych sukcesów i aspiracji. W rankingach najbardziej wartościowych piłkarskich marek świata nadal regularnie znajduje się w pierwszej trójce obok Realu i Barcelony. Nadal, bo przecież ostatnie mistrzostwo kraju zdobył 12 lat temu.
Teraz wyobraźcie sobie, że Real lub "Barca" zajmuje w La Liga 16. miejsce, ma dziesięć zwycięstw przy 17 porażkach i bilans bramkowy -11. Ten wielki klub od lat sportowo się stacza, ale tak źle jak w tym sezonie jeszcze nie było. 16. miejsce byłoby (będzie?) dla nich najgorszym od sezonu 1973/74, który skończył się spadkiem.
W niedzielę zaliczyli siódmy z rzędu ligowy mecz bez wygranej. To najgorsza passa od 1992 roku. A przecież na Old Trafford przyjechał West Ham - zespół, który w tym sezonie też ogromnie rozczarowuje. To "Młoty" przed tą kolejką były na 17. miejscu. Ale wygrały dość spokojnie, po golach niezawodnych Tomasa Soucka i Jarroda Bowena i po świetnym występie Aarona Wan-Bissaki, który przez pięć lat w MU rozczarowywał, by po odejściu latem znów wyglądać jak czołowy prawy obrońca w lidze.
Tym samym zespół Grahama Pottera sam przerwał swoją serię meczów bez zwycięstwa, która trwała od lutego. Chcesz się przełamać? Poczekaj na mecz z United! Na Old Trafford w tym sezonie wygrywały już Liverpool, Tottenham, Nottingham Forest, Bournemouth, Newcastle, Brighton, Crystal Palace, Wolves, teraz West Ham i Fulham w Pucharze Anglii po karnych. A przecież na wyjazdach porażek było tylko o jedną mniej. West Ham to jeden z sześciu zespołów, które pokonały United zarówno u siebie, jak i na wyjeździe.
Zmienić kulturę
- Moim największym zmartwieniem jest poczucie, że wszystko jest okej. Że skoro nie możemy zbytnio poprawić swojej pozycji w tabeli, to nie musimy się starać. To obecnie największy problem w naszej drużynie, bo tracimy poczucie, że jesteśmy wielkim klubem, a porażka na własnym stadionie to koniec świata - przyznał po meczu Ruben Amorim, kolejny raz odnosząc się do mentalności zawodników. Zwrócił uwagę, że w Lidze Europy zwyczajnie zależy im na zwycięstwie, bo w perspektywie mają końcowy triumf. A ligę już kompletnie sobie odpuścili.
- Nie chcę mówić o konkretnych zawodnikach. Mówię o sobie, o kulturze w klubie i w drużynie. Latem musimy być mocni i odważni, bo nie możemy zaliczyć kolejnego takiego sezonu. Jeśli zaczniemy nowy sezon w podobnym stylu i nastawienie się nie zmieni, to powinniśmy zwolnić miejsce komuś innemu - przyznał.
Obecna kadra wymaga gruntownej przebudowy, ale zmiany na miarę oczekiwań będą możliwe tylko w razie zwycięstwa z Tottenhamem. Bez premii za udział w Lidze Mistrzów klub będzie szukał sprzedaży zawodników z potencjałem i ruchów budżetowych.
A przecież nadal nie jest powiedziane, że kolejne zmiany kadrowe sprawią, że United Amorima wreszcie będą grać i punktować jak Sporting Amorima. Na razie Portugalczyk ma ogromne kłopoty z dostosowaniem swojej wizji futbolu do Premier League. Jego bilans po przejęciu drużyny po Ten Hagu jest więcej niż zawstydzający - to 13 porażek w 25 ligowych meczach. W tym roku pokonał tylko Fulham po golu po rykoszecie i trzech beznadziejnych, odstających od reszty beniaminków.
- Ja tylko przypomnę, że był taki sezon, w którym West Ham spadł z tej ligi z 42 punktami. Gdyby ten sezon był "normalny", to te kluby biłyby się o utrzymanie. Wystarczyłaby jedna drużyna z tercetu beniaminków, która by tak strasznie nie dołowała. I już by się tam gotował, mieliby teraz bezsenne noce. A tak Amorim i Postecoglou mają "kartę wyjścia z więzienia". I to też czyni ten finał 21 maja tak atrakcyjnym - zwrócił uwagę Andrzej Twarowski w ostatnim Magazynie Premier League w Viaplay.
- Spotkałem się z poetyckim określeniem "derby ocalenia" - dodał Michał Zachodny. Choć wśród kibiców innych drużyn bardziej popularne jest po prostu "El Crapico".
To dopiero początek
Tytuł tego artykułu jest oczywiście prowokacyjny, bo słaba forma finalistów wcale nie oznacza, że mecz między nimi "nie dowiezie", że to będzie słaby finał. Poza tym, ustaliliśmy już przecież, że w Europie pokazują w tym sezonie inną twarz. Problem w tym, że zagrają teraz z przeciwnikiem z Anglii. A z tymi obaj sobie ostatnio nie radzą. I choć ostatecznie ktoś musi wygrać, to bardzo trudno wskazać faworyta.
United mają bardzo słaby atak, "Spurs" - tragiczną obronę. Bukmacherzy nieznacznie większe szanse dają drużynie Amorima, w której jest mniej kontuzji. Postegoclou będzie sobie musiał radzić choćby bez Jamesa Maddisona i Lucasa Bergvalla, a w meczu z Palace kontuzji doznał też Dejan Kulusevski. Historia ostatnich bezpośrednich spotkań przemawia jednak za zespołem ze stolicy. Ich ostatnie sześć meczów to dwa remisy i cztery zwycięstwa Tottenhamu. W tym sezonie w lidze wygrywali 3:0 w Manchesterze i 1:0 w Londynie. Do tego byli górą 4:3 w szalonym ćwierćfinale Pucharu Ligi. United mają jednak zdeterminowanych liderów: Bruno Fernandesa i Harry'ego Maguire'a, który wbrew wszystkim przewidywaniom kroczy po tytuł MVP tej edycji Ligi Europy.
Ktokolwiek podniesie puchar w Bilbao, nie będzie raczej świętował w euforii długimi tygodniami. Nie spotka się też zapewne z setkami tysięcy kibiców na paradzie zwycięzców po powrocie do swojego miasta. To będzie jak łyżka miodu w beczce pełnej octu. Albo jak listek figowy przykrywający nagą prawdę o tym sezonie w dwóch wielkich klubach, które muszą wymyślić, jak od sierpnia znowu stać się wielkimi.