Największa hańba w historii Borussii Dortmund. Rezerwowi odmawiali gry, sędzia wyciągał piłkę z siatki

Największa hańba w historii Borussii Dortmund. Rezerwowi odmawiali gry, sędzia wyciągał piłkę z siatki
n-tv
Wszyscy chcieliby o tym dniu zapomnieć. Nie da się. To jeden z niewielu meczów piłkarskich zakończonych pogromem, w którym ani bohaterowie, ani tym bardziej antybohaterowie nie czują się dumni z tego, co zrobili. To historia o wstydzie jednych i poczuciu niespełnienia drugich, dzikich czasach Bundesligi lat 70. oraz o dramatycznych początkach trenera, który później dokonał w futbolu czegoś niemożliwego.
Jupp Heynckes, zwykle bardzo wesoły i rozgadany, jakoś nie tryskał humorem podczas śniadania z kolegami 29 kwietnia 1978 roku. Jego słowa natomiast okazały się prorocze i aż dziw, że nie zagrał wcześniej w niemieckim totolotku. - Prędzej strzelimy tuzin goli, niż Kolonia straci punkty w Hamburgu - mówił najlepszy strzelec Borussii Moenchengladbach. Kilka godzin później przeszedł do historii.
Dalsza część tekstu pod wideo
„Źrebięta” upokorzyły bezradną i totalnie beznadziejną imienniczkę z Dortmundu 12:0 w ostatniej kolejce Bundesligi. Piękny, soczysty wynik, ale nic to nie dało. Drużynie trenowanej przez Udo Lattka, walczącej o szósty tytuł mistrzowski, a czwarty z rzędu, nie udało się ostatecznie prześcignąć w tabeli 1. FC Koeln. Do pełni szczęścia zabrakło „tylko” trzech bramek, chociaż ustanowiony rekord strzelecki widnieje do dziś dzień. Trzeba wiedzieć, że piłkarze z Nadrenii Północnej przez blisko 10 lat dominowali w Bundeslidze. Skalą potęgi być może przewyższali nawet dzisiejszy Bayern.

Trzy, cztery, pięć, mało…

Ponad 40 lat po kanonadzie w Gladbach, Heynckes, autor pięciu goli, chce coś wyjaśnić.
- To, co wyglądało tak łatwo, w rzeczywistości musieliśmy naprawdę z trudem wypracować - powiedział. Ale nie tylko ofensywa brała odpowiedzialność za strzelanie. - Nasza obrona także miała w tym swój udział. Winnie Hannes, Berti Vogts i inni. Oni wszyscy właściwie nie schodzili z połowy przeciwnika, zostawili za plecami tylko bramkarza. To wyglądało jak polowanie na zwierzynę - wyjaśnia Jupp. A BVB patrzyło z podziwem…
Po zakończeniu fajerwerków gracze i kibice spoglądali z niedowierzaniem na tablicę wyników. Była po brzegi wypełniona numerami i nazwiskami. Z bohaterami spektaklu. Gdyby padło więcej goli, organizatorzy nie znaleźliby dla nich miejsca. - Może to nawet i dobrze, ktoś później mógłby mieć pretensje, że nie przeszedł do historii - zauważył Vogts, który niespełna dwie dekady później, już jako trener, świętował Mistrzostwo Europy.
Pościg za Koeln, tylko to siedziało w głowie aktualnych mistrzów. Nie stracić tytułu, jeszcze nie teraz. Nie w takich okolicznościach. Przed ostatnimi grami mieli tyle samo punktów, ale przegrywali pierwszą pozycję wyraźnie gorszym bilansem bramkowym. 10 goli różnicy. Inni dawno by się poddali, machnęli ręką, liczyli raczej na cud, że „Koziołki” spuchną i pogubią się w pojedynku ze spuszczonym już do drugiej ligi St. Pauli. Ale to nie w stylu czempionów. Gladbach wzięli sprawy we własne ręce.
- Ciągle wzywano nas do ławki rezerwowych, aby powiedzieć nam, ile goli wciąż musimy strzelić. W końcu zauważono, że te „wezwania” wytrącają nas z odpowiedniego tempa, więc trener pokazywał nam na palcach. Sztab ciągle wisiał na telefonie, dowiadywał się, co się dzieje w Hamburgu - opowiada Heynckes. „Jeszcze trzy!”, pokazywał Lattek, na co Heynkes miał odpowiedzieć z powątpiewaniem: „Czy ich już przypadkiem nie wyprzedziliśmy?”.
W głębi serca nikt poważnie nie wierzył w końcowy sukces. - Nie, naprawdę, to nie miało prawa się udać. Ale bramki padały. Od pierwszej minuty. I gol, gol, gol. Byliśmy jak na haju - wspomina ze śmiechem Wolfgang Kleff, legenda bramkarska Moenchengladbach.

Tytuł bez fety

Nie do śmiechu natomiast było trenerowi Koeln, Hennesowi Weisweilerowi, który do 1975 roku prowadził „Źrebięta”. Gdy dowiedział się o wyniku swojej starej drużyny, mina mu zrzedła, a zdobycie mistrzostwa kraju nie smakowało tak, jak powinno. Czuł, że coś tu nie gra. „Kein kommentar! Kein kommentar!” - krzyczał do mikrofonów po ostatnim gwizdku sędziego. Ostrzał artyleryjski ponad 400 kilometrów od miejsca triumfu mocno nadwerężył jego nerwy. Borussia trafiała w 1., 12., 13., 22., 32., 38., 59., 61., 66., 77., 87. i 90. minucie. A jego chłopcy musieli na to jakoś odpowiedzieć.
Dla bramkarza BVB, Petera Endrulata, który zastępował wtedy kontuzjowanego Horsta Bertrama, ten mecz stanowił początek końca kariery w klubie. Dzień po klęsce dowiedział się, że nie ma się co spodziewać przedłużenia umowy. Po takim laniu? Po wielu latach zwierzył się reporterowi magazynu „11freunde”: - W przerwie trener zapytał mnie, czy nie chciałbym odpocząć i dać szansę komu innemu. Ale wiem, że mój zmiennik też wpuściłby co najmniej sześć goli. Mało ludzi pamięta, że obroniłem mnóstwo strzałów, przynajmniej te, które dało się obronić - przyznał. Do niemieckiej ekstraklasy już nie wrócił.
Siggi Held z BVB pamięta przybitą twarz bramkarza. - Łapał wszystko, co możliwe, a i tak co minutę sięgał po piłkę z siatki - broni swojego kolegi Held. A co naprawdę działo się w szatni w przerwie meczu? - Piętnaście minut kazania trenera. Naprawdę na nas ryknął. Po zmianie stron nasza gra się nie poprawiła, a przeciwnicy bawili się z nami w kotka i myszkę. Uwłaczające - zapewnia napastnik, który nie miał kompletnie nic do roboty w tym spotkaniu. Tego dnia nikt z rezerwowych nie palił się do wejścia na boisko. Wszyscy chowali się na ławce, unikali spojrzenia szkoleniowca.
Gigantyczna burza, która przeszła nad głowami zawodników, a której skutki klub odczuwa po dziś dzień, zakończyła się po godzinie 17. Od tamtego momentu kpiny i ubaw z wyniku rozlały się po całym Zagłębiu Ruhry. - Siedziałem dwa dni w domu, nigdzie się nie ruszałem - wspomina Amand Theis, jeden ze „sprawców” zamieszania. Miał złotą zasadę: „jeśli napastnik, którego kryję, zdobędzie dwie bramki, daję zmianę”. Miał stanowić „plaster” dla Heynckesa… Oczywiście nie zszedł, bo nikt nie odważył się go zastąpić.

Sędziowska pomoc

Morale piłkarzy spadły do zera. Wszyscy opuścili głowy i czekali na kolejne razy, które nastąpiły. Doszło nawet do tego, że bramkarz zaprotestował i nie miał ochoty wyciągać piłki z bramki. Kto by tam chciał po siódmym, ósmym czy dziewiątym golu? Widoku chłopców do podawania futbolówki nie stwierdzono, więc w pomoc zaangażował się sam arbiter, Ferdinand Biwersi.
Najwięcej dostało się, rzecz jasna, trenerowi. Otto Rehhagel, tak, tak, ten sam, który w 2004 roku z Grekami sprawił największą sensację w historii turniejów o mistrzostwo Europy, dopiero zaczynał karierę w nowej roli. Był to ostatni dzień jego pracy w Borussii. W prasie nie zostawiono na nim suchej nitki, otrzymał nowy pseudonim „Torhagel”, od „tor” - bramka i „hagel” - grad.
Piłkarze również dostali po głowach. Każdy musiał zapłacić dwa tysiące niemieckich marek za podejrzenie o sprzedanie meczu. Ponadto wszyscy musieli zjawić się w siedzibie DFB i złożyć obszerne zeznania. Nie znaleziono żadnych dowodów na korupcję, ale zawodnicy BVB znaleźli się na cenzurowanym. W Dortmundzie czekał na nich wyłącznie gniew kibiców. Zostali zmuszeni do grania sparingów poza miastem, ukrywali hańbę, ale nawet tam nie udało się uciec od wstydu. „Gdzie są wasze nowe auta?” - pytali miejscowi. Żadnego nowego auta. Nikt nie wziął za mecz ani feniga. Po prostu „Źrebięta” byli poza zasięgiem, grali kosmiczny futbol.
Czas leczy rany. Już w pierwszym meczu nowego sezonu, Borussia znów musiała stanąć twarzą w twarz z Gladbach. Tym razem skończyło się na remisie 2:2. - Po tym meczu odzyskaliśmy grzywnę, niesmak jednak pozostał. Moje wnuki ciągle drą ze mnie łacha, kiedy w czasie gierki poprosiłem ich o większe skupienie podczas obrony. Odpowiedzieli mi: “Dziadku, z tobą by jej nawet nie było” - opowiada anegdotkę Theis.
Dziedzictwo sprzed lat może być czasem okrutnie przytłaczające.
Tobiasz Kubocz