Nie tylko Alonso. Drużyna Bayeru zaraz może rozpaść się na kawałki. "Koniec projektu"
Brak obrony mistrzostwa Niemiec to najmniejszy problem Bayeru Leverkusen. Drużyna, która rok temu latała w przestworzach i zdetronizowała Bayern, zaraz prawdopodobnie się rozleci. Dochodzi do końca cyklu, czego symbolem jest zapowiadane odejście Xabiego Alonso do Realu Madryt. Razem z nim klub mają opuścić inne gwiazdy.
To wciąż może być jeden z najlepszych sezonów w historii Bayeru Leverkusen. Przynajmniej punktowo. Jak dotąd piłkarzom Bayeru tylko dwukrotnie udało się przekroczyć na koniec sezonu barierę 70 punktów, na co przecież cały czas mają obecnie szansę. Wicemistrzostwo zdobyte bardzo pewnie i z dużą przewagą nad resztą stawki to przez wiele lat byłby absolutny sufit dla tej organizacji. Poprzedni sezon zmienił jednak sposób postrzegania świata przez całe środowisko związane z klubem.
Kosmiczny sezon
To, co wydarzyło się przed rokiem, było jedną wielką anomalią. Drużyna, która przez lata nie mogła niczego wygrać, zgarnęła na niemieckim podwórku wszystko, co było do zgarnięcia, a i w Europie do samego końca liczyła się w walce o trofeum. W Niemczech uważa się, że 70 punktów na koniec to wartość, pozwalająca marzyć o postraszeniu Bayernu. ale żeby na poważnie rzucić mu wyzwanie, trzeba przekroczyć “osiemdziesiątkę”. Inna sprawa, że to granica w zasadzie nieosiągalna dla nikogo innego poza monachijczykami. Tymczasem Bayer zdobył w poprzednim sezonie aż 90 punktów i udowodnił, że nastawienie macherów z Lipska i Dortmundu, powtarzających z uporem maniaka, że kiedy Bayern będzie słabszy, to trzeba być gotowym do ataku, jest błędne.
Po pierwsze - oni właściwie nigdy nie byli na ten atak gotowi (zwłaszcza Lipsk), a po drugie - jeśli chcesz powalczyć z Bayernem, to bardziej powinieneś się skupić na swojej sile niż na słabości przeciwnika. Ekipa z Leverkusen pokazała rok temu, że dzięki skupieniu się na sobie, właściwej diagnozie potrzeb drużyny, a także dzięki gotowości do podejmowania ryzyka, można w warunkach bundesligowych stworzyć zespół konkurencyjny nawet dla bijącego finansowo wszystkich na głowę giganta z Monachium. Ktoś może powiedzieć, że wygrała jego słabością, ale to nieprawda. Owszem, monachijczycy pod wodzą Tuchela mieli oczywiście więcej problemów niż zwykle, ale 90 punktów zdobytych rok temu to granica, do której udało im się dotrzeć tylko dwa razy w historii - w obu przypadkach pod wodzą Pepa Guardioli. Bayer wspiął się więc na poziom stratosferyczny, na którym nawet Bayernowi zdarzało się bywać jedynie incydentalnie.
Zapłacili za perfekcjonizm
Nic dziwnego, że po takim sezonie apetyty w Leverkusen poszły mocno w górę i bieżący sezon jest tam odbierany raczej w kategoriach rozczarowania. W półfinale Pucharu Niemiec za silna okazała się trzecioligowa jeszcze Arminia Bielefeld, a w lidze pokpiono sprawę, potykając się na rywalach z dolnej części tabeli. 2:2 u siebie z Holstein Kiel po prowadzeniu 2:0, 1:1 z Bochum po golu straconym w doliczonym czasie, 2:2 z Werderem po dwukrotnym prowadzeniu, a potem 0:2 u siebie w rewanżu, 0:0 z Unionem czy 1:1 z St. Pauli… W normalnych okolicznościach Bayer powinien wszystkie te mecze rozstrzygnąć na swoją korzyść i mieć dziś 13 punktów więcej, a to znacząco zmieniłoby dynamikę walki o tytuł i układ sił w tabeli.
Urzędujący mistrz zapłacił w tym roku za swój perfekcjonizm w poprzednim sezonie. Bo o ile Simon Rolfes doskonale wiedział przed rokiem, czego drużynie brakuje, by wejść na szczyt, o tyle minionego lata diagnoza potrzeb była o wiele trudniejsza. Nie odszedł nikt znaczący, postanowiono więc jedynie poszerzyć kadrę o perspektywicznych zawodników, ale efekt był tego taki, że w najważniejszych momentach Xabi Alonso wracał do składu z poprzedniego sezonu. Tak naprawdę trudno o którymkolwiek z nowych nabytków powiedzieć z czystym sumieniem, że się sprawdził. Bayerowi zabrakło świeżej krwi i nowych impulsów, a ci, którzy rok temu imponowali formą, jak Lukas Hradecky, Exequiel Palacios, Edmond Tapsoba, Victor Boniface czy nawet obaj wahadłowi - Alejandro Grimaldo i Jeremie Frimpong - w tym sezonie mocno obniżyli loty.
Ta niższa forma poszczególnych piłkarzy przełożyła się oczywiście na słabszą grę całego zespołu. Widać to dobitnie w statystykach, zwłaszcza w aspektach ofensywnych, bo wskaźniki defensywne są dość podobne w odniesieniu do zeszłych rozgrywek. Trzeba jednak podkreślić, że niektóre z liczb to efekt innego podejścia Xabiego Alonso do meczów w tym sezonie. W poprzednim wszystkie siły rzucał na Bundesligę. W Lidze Europy rotował aż do samego finału, wymieniając nierzadko po 6-7 ogniw w składzie w stosunku do spotkania ligowego. W tym, kiedy doszła Liga Mistrzów, nie mógł tego robić, skorygował więc nieco założenia.
Rok temu Leverkusen grało na większej intensywności, starając się całkowicie zdominować przeciwnika i wcisnąć go wręcz w pole karne. W tym znacznie częściej operowało z głębszej defensywy, próbując wciągnąć rywala na swoją połowę i wykorzystać przewagę szybkościową nad nim. To ciekawy rozwój, bo z reguły drużyny przebywają odwrotną drogę - od stabilizacji w defensywie i głębszej obrony, po grę odważniejszą i nastawioną na posiadanie piłki. Zmiana sposobu gry Bayeru, wynikająca być może z chęci oszczędniejszego gospodarowania siłami kluczowych graczy, spowodowała, że średnie posiadanie piłki spadło z 60% do 56, a liczba wymienianych podań z 613 na 538. Spadła też ich częstotliwość (z 17,4 w ciągu minuty na 16,9), a także jakość (liczba tzw. ”inteligentnych” podań, a więc zagrań, które dają przewagę w ostatniej tercji, spadła z 6,3 na 2,7 na mecz). To z kolei znacząco ograniczyło możliwości w ofensywie. Zmniejszyła się liczba kontaktów z piłką w polu karnym przeciwnika (z 27 na 22 na mecz), a także średnia goli oczekiwanych na mecz (z 2,1 na 1,9), a w konsekwencji też liczba strzelanych goli (z 2,6 na 2,1 na mecz). No i tych goli zabrakło potem w takich meczach, jak te wspomniane wyżej, w których Bayer stracił szansę na obronę tytułu.
Od wczesnych lat 90. nie zdarzyła się w Bundeslidze sytuacja, by Bayern zszedł z tronu na dłużej niż dwa lata. Monachijczycy raz na jakiś czas muszą się przegrupować, wymienić kluczowe ogniwa i zdefiniować się na nowo, a to stwarza konkurencji okazję do ataku. Swój czas miała dla przykładu Borussia Dortmund w latach 2011-2013 i wykorzystała go praktycznie do maksimum. Bayer też miał swoje okienko i swój czas, ale spożytkował go tylko w połowie. Granit Xhaka po ostatnim meczu z Freiburgiem pogratulował Bayernowi powrotu na tron, ale też od razu zapowiedział, że Bayer w przyszłym sezonie na pewno znowu zaatakuje potężnego konkurenta.
Rewolucja i projekt od zera?
Na ten moment nikt, nawet Xhaka, nie wie jednak tak naprawdę, czy za tą deklaracją kryje się coś więcej niż tylko urzędowy optymizm i podrażniona ambicja znakomitego sportowca. Obecny projekt dobiega końca i wiele wskazuje na to, że trzeba będzie budować drużynę niemal od nowa. No i pytanie, kto w ogóle będzie ją budował, bo przecież szanse na pozostanie Xabiego Alonso w Leverkusen są właściwie żadne. Potwierdzono już odejście Jonathana Taha - szefa defensywy i najrówniej grającego od dwóch lat obrońcy. A gdyby tak do tego Bayernowi udało się dopiąć swego i wyciągnąć z Leverkusen Floriana Wirtza już w tym roku (a mówi się, ze szefowie Bayeru są już pogodzeni z jego stratą i woleliby go sprzedać już teraz, żeby zarobić znacznie większą kwotę niż za rok), to z czterech kluczowych dla jej funkcjonowania ogniw, drużyna straci aż trzy.
Ponadto, co jakiś czas pojawiają się informacje o chęci odejścia Jeremiego Frimponga i Piero Hincapiego na mocy klauzul zapisanych w kontraktach. Trzeba będzie też poszukać nowego bramkarza i być może nowego duetu napastników, bo ani Victor Boniface, ani Patrick Schick nie są pewni swojej przyszłości w klubie, a i Robert Andrich nosi się z zamiarem zmiany otoczenia, bo chce mieć gwarancję regularnej gry w sezonie, który zostanie zwieńczony amerykańskimi mistrzostwami świata. Na dziś Bayer, w kontekście najbliższej przyszłości, to jeden wielki pytajnik. Jedyna pociecha dla Fernando Carro i Simona Rolfesa jest taka, że środków na zbudowanie czegoś nowego nie powinno zabraknąć. Kwalifikacja do Ligi Mistrzów, w połączeniu ze sprzedażą Wirtza i innych gwiazd, to z grubsza licząc około 300 mln euro. A mając takie pieniądze, można już poszaleć na transferowym rynku. Tyle tylko, że trzeba je mądrze wydać, a to wcale nie jest takie proste, bo paradoksalnie najtrudniej transfery robi się wtedy, kiedy ma się na nie pieniądze, a reszta świata doskonale zdaje sobie z tego sprawę.