Najlepsza drużyna Europy pokazała kły. Dziś to faworyt do wygrania Ligi Mistrzów

Wygrywanie stało się dla Arsenalu nawykiem, a zwycięstwo nad Bayernem Monachium (3:1) jest jak na razie najważniejszym tegorocznym skalpem piłkarzy Mikela Artety. O ile przed godziną 21:00 słowa “to będzie ten sezon” brzmiały prześmiewczo, tak po 23:00 żarty ucichły.
Żeby zrozumieć, jak bardzo zmienił się piłkarski świat, wystarczy rzucić okiem na to, co działo się dokładnie 10 lat temu. W listopadzie 2015 roku. Tamtej nocy chłopcy Arsene’a Wengera zostali rozbici 1:5 w Monachium, w dodatku Arsenal dostał bęcki w tym samym stosunku rok później u siebie. Dwa razy 1:5. W Londynie i w Bawarii. Najgorszy wynik “Kanonierów” niepobity do dzisiaj.
Wówczas czasy nie sprzyjały angielskiemu futbolowi. Na Starym Kontynencie dominowały hiszpańskie drużyny, a ekipy z Premier League ledwo potrafiły doczołgać się do półfinałów europejskich rozgrywek. Nic nie wskazywało na to, że wkrótce wszystko stanie na głowie. Dziś Arsenal starcie z Bayernem rozpoczął z pozycji aktualnie najlepszej drużyny w Europie. Wygrywa niemal wszystko jak leci, a w sezonie stracił tylko cztery bramki, wliczając w to czyste konta we wszystkich spotkaniach Ligi Mistrzów.
Z drugiej strony, piłkarze Bayernu. Najskuteczniejsi ze wszystkich topowych lig. Średnio strzelają trzy i pół gola na mecz, w Bundeslidze wygrali 10 z 11 spotkań. Nie ma jeszcze półmetka rozgrywek, a już osiągnęli bilans bramkowy +33. Do niedawna mieli serię 16 zwycięstw we wszystkich rozgrywkach. Do tego dochodzi kampania w Lidze Mistrzów, podobnie jak Arsenalu, wręcz idealna. Są bezbłędni, a wygrana nad obrońcą tytułu z Paryża tylko potwierdziła ich siłę.
Dwie największe armie w końcu musiały się ze sobą zetrzeć. I starcie wyłoniło tymczasowego hegemona.
Mordercze SFG kontra diament
Warto było poświęcić dwie godziny środowego wieczora. Wciągające widowisko z każdą chwilą nabierało tempa. Po pierwszej połowie nikt nawet nie próbował typować zwycięzcy. W pierwszych 20 minutach Bayern zdominował środek pola, a Arsenal potrafił zagrozić jedynie dzięki specjalności zakładu. Przy stałych fragmentach gry. Sęk w tym, że zagrożenie przekuł na gola. Aż dziwne, że dopiero pierwszą asystę w sezonie zaliczył tu Bukayo Saka.
Przez chwilę wydawało się jeszcze, że “cudowny dzieciak” niemieckiego klubu - Lennart Karl - zostanie okrzyknięty bohaterem. Zaufanie do drobnego pomocnika, niespełna 17-letniego, jest tak duże, że został wystawiony na pozycję numer “10”, mając obok siebie całe to ofensywne trio, które zdobyło już 50 bramek we wszystkich rozgrywek.
Facet ma niewiarygodną smykałkę do ofensywnego grania. I nie tylko gol jest tego dowodem, a cała jego błyskotliwa postawa w ciągu 90 minut. Wykazał się zdumiewającą odwagą jak na zawodnika, któremu licznik minut w Bundeslidze ledwie wskazuje 400. Sprawiał Arsenalowi kłopot za każdym razem, gdy trafiała do niego futbolówka. To nie Harry Kane był najlepszy w ekipie z Bawarii. Nie Joshua Kimmich (choć należy go docenić za doskonałe podanie przy bramkowej akcji). Najlepszy był właśnie nastolatek.
Kosztowne błędy
Klucz do wiktorii na Emirates? Ławka rezerwowych. Głębia składu londyńczyków poraża i przeraża przeciwników. Dziś przechyliła szalę zwycięstwa. W poprzednich sezonach Arteta nie mógł skorzystać z nikogo, kto wchodząc w drugiej połowie robił różnicę w grze. Czasem może takim dżokerem stawał się Leandro Trossard. Dziś trójka “wczesnych” rezerwowych miała bezpośredni wpływ na pokonanie Bayernu.
Riccardo Calafiori nie tylko zaliczył asystę, ale zabetonował lewą stronę, przez co Michael Olise nie miał już takiej autostrady jak w pierwszych 45 minutach. A dwaj skrzydłowi Noni Madueke i Gabriel Martinelli ustalili wynik meczu. Wystarczy tylko porównać ławki obu zespołów. Niemcy wystawili silną jedenastkę, ale nie dysponowali nikim, kto mógłby odmienić losy spotkania.
Zawiódł, nie po raz pierwszy, Manuel Neuer. Owszem, popisał się kilkoma dobrymi interwencjami przy strzałach Declana Rice’a, ale popełnił też dwa fatalne błędy, przez które goście stracili bramki. To już należy do bawarskich tradycji, że klub z Monachium żyje oraz umiera dzięki i z powodu Neuera. Od jego formy bardzo często zależny jest wynik z mocniejszym (czytaj niebundesligowym) rywalem. Jego czas zawodowego piłkarza niechybnie zbliża się do końca. Jeśli ktoś pamięta “Opowieści z Narnii”, to w pojedynku z Arsenalem Karl był lwem, a Neuer starą szafą.
Armaty naładowane
I na koniec. W tym meczu żaden z klubów nie musiał podejmować ryzyka, biorąc pod uwagę, że obie drużyny z pewnością znajdą się w pierwszej ósemce i awansują do fazy pucharowej bez rozgrywania dodatkowych spotkań. Ale tym bardziej trzeba pochwalić nastawienie i determinację Arsenalu. Naprawdę chcieli pokazać, kto tu rządzi i w drugiej połowie urządzili na Niemcach grill, który odbije się szerokim echem na wszystkich uczestnikach Ligi Mistrzów.
Nie ma już niepokonanej drużyny w Europie. Póki co, mamy najsilniejszą i jest nim Arsenal. Trofeów jednak nie wręcza się w listopadzie. Bayern ma mnóstwo czasu, by wrócić do domu, wylizać rany i ciężko pracować, by sięgnąć po potrójną koronę, którą zdobył, wraz z Barceloną, dwa razy w historii. Ekipa Mikela Artety z kolei na razie musi się obawiać tylko jednego rywala. Siebie. Trudno będzie komuś innemu zatrzymać tę lokomotywę. To hiszpańskiemu trenerowi i jego podopiecznym powinno najbardziej zależeć, by pociąg nie wykoleił się z powodu własnych błędów i zaniedbań. Na razie nie sposób znaleźć słabe punkty tej maszyny.