Pili na umór przed wyścigiem. O dwóch takich, co wygrali w Le Mans na morderczym kacu

Pili na umór przed wyścigiem. O dwóch takich, co wygrali w Le Mans na morderczym kacu
Max Earey/shutterstock.com
Le Mans to legenda. Le Mans to dekady historii. Żadna jednak nie brzmi tak absurdalnie, jak ta z 1953 roku. Wtedy to 24-godzinny wyścig wygrała załoga Tony Rolt - Duncan Hamilton. Co w tym takiego niezwykłego, zapytacie? Otóż, po pierwsze, do rywalizacji dopuszczono ich kilka godzin przed startem. Po drugie, całą noc przed tym wielkim sportowym świętem mieli spędzić na... zapijaniu smutków, przez co: a) do startu się nie kwapili, b) jednym z ich największych rywali był morderczy kac.
I chociaż brzmi to jak żart (nawet biorąc pod uwagę, że minęło już niemal 70 lat), to historię opowiadał jeden ze zwycięzców. I szef zespołu Jaguara, i sam Tony Rolt zaprzeczali tej niesamowitej opowieści, która wyszła od Duncana Hamiltona. Dlatego też należy umieścić ją na półce z napisem „legendy”. I chociaż trudno pochwalić bohaterów za zdrowy rozsądek, to jednak nie można im odmówić, że napisali jedną z najdziwniejszych historii, jakie widział świat wyścigów.
Dalsza część tekstu pod wideo

Dyskwalifikacja

Załoga, która miała wystartować z numerem 18, jeszcze w piątek nie miała prawa spodziewać się wielkiego sukcesu. Rywalizacja, tradycyjnie, rozpoczynała się w sobotę, ale wcześniej odbywały się treningi. Jaguary od początku pokazały świetne tempo. Stajnia wystawiła pod swoją banderą trzy samochody. Obok Rolta i Hamiltona barwy brytyjskiego konstruktora reprezentowali również Stirling Moss, jeden z najlepszych kierowców Formuły 1, którzy nigdy nie sięgnęli po mistrzostwo świata i Peter Walker - w „17” oraz Peter Whitehead z Ianem Stewartem – w „19”.
Podczas piątkowej sesji testowej ekipa numer 17 zapragnęła przetestować alternatywne rozwiązania. W związku z tym z garażu wyprowadzono dodatkowy samochód, przygotowano go zgodnie z ich zaleceniami i wypuszczono na tor. Doszło jednak do kuriozalnej pomyłki. Testowe auto nosiło numer 18. A na torze znajdowało się w tym samym czasie, co bliźniaczy, „pełnoprawny” pojazd. To było wbrew zasadom.
Ekipa Ferrari szybko wyłapała nieprawidłowość i zgodnie z obywatelskim obowiązkiem zgłosiła dyrekcji wyścigu nieprawidłowości w działaniu swoich najgroźniejszych rywali. Reguły mówiły jasno - Rolt i Hamilton zostali zdyskwalifikowani, a szanse na zmianę werdyktu były praktycznie zerowe. Pomimo tego, szef zespołu Jaguara, „Lofty” England postanowił natychmiast złożyć protest. Informacja zwrotna nie nadeszła do końca dnia. Kierowcy, załamani, w prawdziwie brytyjskim stylu, postanowili zatopić swoje smutki.
Rywalizacja miała rozpocząć się w sobotę o 16. Rano szefa ekipy poinformowano, że jego odwołanie uznano za zasadne. Nie dopatrzono się intencji oszustwa, a całe zamieszanie zakwalifikowano jako efekt nieuwagi. Wykluczenie samochodu z numerem 18 zmieniono na karę pieniężną, wynoszącą 25 tysięcy franków. W wyścigu mogły pojechać trzy Jaguary. Pojawił się inny problem - załoga przepadła.
Kierowców znaleziono podobno w kawiarni, popijających niesamowicie mocną kawę, aby zwalczyć kaca mordercę. Frustrację w końcu trzeba było jakoś stłumić, a nie wierzyli, że będzie im dane stanąć na starcie. A wtem - szok. Są potrzebni. I wybitnie niedysponowani. Mieli nawet wzbraniać się przed przystąpieniem do walki. W końcu - słusznie lub nie - przekonano ich.

Jaguar vs Ferrari

Wedle „hamiltonowskiej” legendy, zarówno on, jak i jego partner, nie palili się do zajęcia miejsca za kierownicą na starcie. Postanowili więc zadecydować... rzucając monetą. Padło na Rolta, który ustawił ich Jaguara na końcu stawki. Dwie pozostałe maszyny brytyjskiej stajni miały miejsca na jej czele, podobnie jak włoscy, wielcy rywale. Skacowany Anglik szybko piął się w górę klasyfikacji. Po około 30 minutach jazdy wdarł się do pierwszej piątki.
W Le Mans równie ważna, co szybkość, jest regularność i niezawodność. Legendarny Circuit de la Sarthe, zwłaszcza w starej konfiguracji, był gigantycznym obciążeniem dla jednostki napędowej oraz zawieszenia. Przekonał się o tym Moss, który musiał zjechać z prowadzenia do boksów na naprawy spowodowane przerwą w zapłonie silnika.
Pomimo tych problemów, Jaguar już na początku rywalizacji miał swoje pierwsze, małe zwycięstwo. Podczas postoju Ferrari Mike’a Hawthorna, jeden z mechaników uzupełnił w jego aucie płyn hamulcowy. Zrobił to jednak wcześniej, niż dopuszczały przepisy. Brytyjczycy zrobili to samo, co ich rywale i... poinformowali dyrekcje wyścigu. Tym samym jedna z najgroźniejszych załóg została zdyskwalifikowana.
Długa, wycieńczająca rywalizacja oczywiście spowodowała, że liczba uczestników stale spadała. Rano doszło nawet to tragicznego w skutkach wypadku, w którego wyniku śmierć poniósł Amerykanin Tom Cole. Na czele jednak znajdował się Jaguar z numerem 18. Hamilton przez cały czas miał zmagać się ze „zmęczeniem”. Przy każdej możliwej okazji, dla otrzeźwienia, pił kawę. W końcu jednak zaczęły mu drżeć ręce. Trzeba było poszukać alternatywy. Miał więc podobno popijać... brandy. Czym się strułeś, tym się lecz.
Rywale z Ferrari, z którymi wymieniali się prowadzeniem, Alberto Ascari i Luigi Villoresi, wycofali się przed południem z powodu awarii sprzęgła. Tym samym Anglicy zyskali już bezpieczną przewagę kilku okrążeń, którą udało się utrzymać do końca. Ostatecznie, ze zbitą przednią szybką (o tym później) i przewagą czterech kółek nad siostrzanym duetem Moss - Walker, wpadli na metę jako zwycięzcy. Podium uzupełniła amerykańska ekipa ze stajni Cunninghama, w składzie Phil Walters - John Fitch, a trzeci Jaguar przyjechał na czwartej lokacie, trzy okrążenia przed osamotnionym Ferrari, które zamknęło pierwszą piątkę.

Duma kraju

To nie był tylko triumf marki, ale i całej Wielkiej Brytanii. Mocni na prostych Włosi zostali pokonani przez angielską maszynerię, zdecydowanie lepszą w zakrętach. W pierwszej czwórce znalazły się trzy samochody w stu procentach brytyjskiego zespołu, prowadzone przez brytyjskich kierowców. Prezes firmy, Sir William Lyons nie omieszkał nawet wysłać telegramu do nowej głowy kraju - królowej Elżbiety II. Tak, tyle to znaczyło dla Wyspiarzy!
Triumfatorzy wyścigu świętowali (a jakże!) popijając piwo i szampana. Historia nierozłącznego duetu, który w Le Mans pojechał razem łącznie sześć razy, obiegła świat. Mieli nie wystartować, a wygrali! To było coś niesamowitego, jedna z najpiękniejszych opowieści związanych z legendarnym wyścigiem. A w obliczu niepotwierdzonej historii Hamilton - również kuriozalna.
A o co chodziło z tą zbitą szybą? Otóż kiedy Duncan siedział za kółkiem, na legendarnej, sześciokilometrowej prostej Mulsanne, zaliczył kolizję z... ptakiem, który zbił szybę i trafił go w twarz. Pomimo tego, niewzruszony, jechał dalej. Zresztą, tydzień później również został bohaterem szalonego incydentu.
Zwycięzca z Le Mans miał wypadek w Porto w trakcie Grand Prix Portugalii. Wyleciał z samochodu, zawisnął na drzewie, w końcu spadł z kilku metrów i wylądował w szpitalu. Auto trafiło w słup elektryczny. Legenda głosi, że tym samym pozbawiło cały region kraju prądu. Kierowca z kolei obudził się na stole operacyjnym. Od stojącego nad nim, palącego cygaro mężczyzny, usłyszał, że przeprasza za brak znieczulenia, ale „wszyscy zajmujący się tym specjaliści poszli... oglądać jakiś wyścig”.
Historia Le Mans z 1953 roku pozostaje w cieniu tragicznych wydarzeń, które miały miejsce dwa lata później. To jednak jedna z tych sportowych opowieści, które można sobie przypomnieć jako szalenie ciekawą anegdotę, czy to z uwagi na tę bardziej, czy mniej oficjalną wersję. Bo kto przypuszczałby, że można wygrać wyścig, który dziś jest walką kosmicznych technologii i milionowych budżetów, chociaż miało się w nim nie wystartować, zmagając się z kacem, popijając brandy i zderzając się z ptakami. To po prostu materiał na film, ale nie taki, jak „Michel Vaillant” czy „Le Mans’66”, tylko jakąś absurdalną komedię.
Kacper Klasiński

Przeczytaj również