Polscy koszykarze znów zszokowali Europę, nowy lider rozbił bank. A teraz Izrael

Polscy koszykarze znów zszokowali Europę, nowy lider rozbił bank. A teraz Izrael
Marcin Bulanda / pressfocus
Wojciech - Klimczyszyn
Wojciech Klimczyszyn30 Aug · 09:00
Ach, żeby to nie był tylko przypadek. Polscy koszykarze od wysokiego “C” rozpoczęli zmagania na mistrzostwach Europy w koszykówce. Apetyty rozbudzone, nadzieje ogromne, balon napompowany do granic możliwości. Albo pęknie z dużym hukiem, albo stanie się cud.
Przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Wygrywamy w czymś ze Słowenią? I robią to akurat koszykarze? Okazało się, że nie taki diabeł straszny. Andrzej Pluta robiący wiatrak z Luki Doncicia, Mateusz Ponitka z Jordanem Loydem tworzący pod koszem show jak magicy z Harlem Globetrotters. Spodek, jak za starych dobrych lat, odfrunął z radości. Trudno bowiem o lepszy początek EuroBasketu 2025. Tylko czy euforia już teraz jest zasadna?
Dalsza część tekstu pod wideo

Przygotowania z zakrętami

Przystępują do turnieju na fali ostatniego sukcesu, licząc nie tyle na pokrzyżowanie planów europejskich potęg koszykówki, ale na wymierny efekt. Najlepiej w postaci zakręcenia się wokół medalu. Trzy lata temu niemal się to udało. Biało-czerwoni osiągnęli wtedy swój najlepszy wynik w Eurobaskecie, zajmując czwarte miejsce, najgorsze dla sportowca, ale dla polskiego kibica kosza, wyposzczonego, wpatrującego się w gwiazdkę na niebie, to musiał być przełom.
Byliśmy wówczas absolutną rewelacją turnieju, pokonując w grupie Czechy, Izrael oraz Holandię, a w drabince play-off przeszliśmy Ukraińców i wspomnianych Słoweńców. To wtedy wysłaliśmy sygnał pozostałym: umiemy w to grać. Jednak udowodnienie, że należy się do elity na Starym Kontynencie, będzie znacznie trudniejsze niż wskoczenie do niej jedynie na chwilę.
Tym bardziej, że samo przygotowanie się do tegorocznego europejskiego czempionatu było nasączone niezliczonymi problemami. Forma zawodników Igora Milicicia nie dawała fanom wielkich nadziei. Na osiem rozegranych meczów towarzyskich, wygrane zostały tylko trzy. Wstydliwe były zwłaszcza porażki z Senegalem i Szwecją. A w głowach zawodnikach wciąż tkwiła lutowa klęska w eliminacjach (których Polacy na dobrą sprawę nie potrzebowali, bo jako gospodarz mieli zagwarantowane miejsce) przeciwko faworyzowanej Litwie. Sąsiedzi rozgromili w Katowicach graczy Milicicia 34 punktami, co w europejskiej odmianie tej dyscypliny zdarza się bardzo rzadko. Wielu wskazywało wówczas, że rywale pokazali nam, jak daleko jesteśmy od elity.
Szczególną obawą dla trenera musiał być fakt, że w większości spotkań eliminacji wystawiał skład zbliżony do tego, którym zamierzał grać w turnieju głównym, z wyłączeniem naturalizowanego niedawno Jordana Loyda. Biorąc jednak pod uwagę, że żadna porażka nie niosła ze sobą żadnych konsekwencji, koszykarze wraz z trenerem mogli liczyć na kredyt zaufania. Głównie dlatego, że wielu sądziło, że x-factorem reprezentacji, człowiekiem, który poniesie tę drużynę będzie Jeremy Sochan.
Jak to bywa, biednemu zawsze wiatr w oczy. Niekwestionowana gwiazda drużyny, starter San Antonio Spurs i jeden z ich najlepszych assetów, na kilka tygodni przed początkiem imprezy musiał wycofać się z gry z powodu kontuzji. Na bok odłóżmy spiskowe teorie dziejów, według których 22-letni skrzydłowy symulował uraz po to, by nie przegapić obozu treningowego “Ostróg”. Sochan nie po to wielokrotnie udowadniał lojalność względem polskiej reprezentacji, by robić z niego wroga. Ze Słowenią jego straty nie odczuliśmy. A to dlatego, że wyrośli inni liderzy.

Mamo, możemy mieć Jordana w kadrze?

Wspomniany Jordan Loyd nie tylko z imienia jest MJ-em tej reprezentacji. To na barkach rozgrywającego Monaco leży końcowy rezultat zespołu. Bez jego ofensywnej skuteczności Polsce niezwykle trudno byłoby rywalizować na wysokim poziomie. 32-latek urodzony w Atlancie ma za sobą przeszłość w NBA, co prawda krótką, ale zakończoną mistrzostwem w barwach Toronto Raptors w 2019 roku. Dokładnie miesiąc temu otrzymał polskie obywatelstwo, mimo że nigdy nie grał w klubie znad Wisły. Żeby przywdziać koszulkę z orzełkiem na piersi wystarczyło doprawdy niewiele: znajomość z Ponitką, z którym występował w Zenicie oraz… smakowanie się w rodzimym trunku, wódce. - Wszyscy ją znają. Nie brzmi to najlepiej jak na sportowca, ale taka jest prawda - wyznał niedawno.
Sprawca “loydowskiego” zamieszania, Mateusz Ponitka, jest kimś w rodzaju Roberta Lewandowskiego polskiej reprezentacji w kosza. Wydaje się, że istnieje w niej od zawsze. Zadebiutował 13 lat temu i wystąpił na wszystkich dużych imprezach. Ostatnie sezony nie były szczególnie imponujące pod względem zdobyczy indywidualnych, ale niech nie nas to nie zmyli: gdy tylko zakłada biało-czerwony trykot, zamienia się w LeBrona. Udowodnił to niesamowitymi występami na poprzednich mistrzostwach Europy, gdzie zwykle otwierał rubryki statystyczne pod względem zdobytych punktów, zbiórek i asyst.
Przy okazji, nie gryzie się w język i potrafi dopiec krytykom. - Nie dziwi mnie w ogóle po tych całych latach w NBA, że Marcin Gortat ma ksywką jaką ma, czyli "Polski Młot" - tak odniósł się do komentarzy byłego gracza m.in. Wasnhington Wizards na temat charakterów w reprezentacji Polski.
Loyd i Ponitka reprezentują doświadczoną część kadry, a coraz większe nadzieje pokłada się w świeżej krwi. Oczekiwania przesuwają się w stronę centra urodzonego w 2000 roku. Czasy, gdy Aleksander Balcerowski był postrzegany jako melodia przyszłości, już minęły. Teraz musi podnieść swój poziom gry, a jeśli Polska chce ponownie zaskoczyć całą Europę, jego postawa może okazać się kluczowa.
Całość spaja Igor Milicić, który w 2021 roku zaczął przygodę z trenowaniem kadry od niezakwalifikowania się do mistrzostw świata. Rok później zrobił najlepszy wynik na EuroBaskecie w XXI wieku. Nie jest też przypadkiem, że działacze PZKosz sięgnęli właśnie po jego usługi. Przez długi czas grał w Polskiej Lidze Koszykówki, spędził tu też prawie całą karierę trenerską, zanim przeniósł się do Besiktasu. Powszechnie uznaje się, że to jego pomysły na reprezentację sprawiły, że biało-czerwoni potrafią dziś rywalizować jak równy z równym przeciwko silniejszym na papierze zespołom.

“Spokojnie”

Gospodarzom, jednym z czterech, będą sprzyjały ściany, ale los przyniósł też trochę szczęścia. Grupa D, do której trafili reprezentanci Polski, obiektywnie oceniana jest jako najłatwiejsza. W dodatku drugi teoretycznie najsilniejszy przeciwnik, Słowenia, już wybił sobie zęby w bezpośrednim starciu. To nie znaczy natomiast, że można zredukować biegi i odpuścić sobie kolejne pojedynki.
W sobotę do Spodka zawitają koszykarze Izraela i chyba nie trzeba nikogo przekonywać do tego, jak gorący może to być mecz. Polacy wciąż mają w pamięci zachowanie izraelskich kibiców podczas piłkarskiego spotkania Maccabi Hajfa z Rakowem Częstochowa w Debreczynie. Oby tylko kontekst polityczno-historyczny nie przysłonił sportowego spektaklu. Następnie trzeba będzie wygrać z Islandią, a wielki sprawdzian przyjdzie 2 września, gdy graczy Milicicia przetestują wicemistrzowie olimpijscy, Francuzi. Choć osłabieni brakiem Victora Wembanyamy, to nadal pozostają faworytami do złota. Zmagania grupowe zamkną się meczem z Belgią.
Wynik słabszy niż awans z grupy byłby uznany za porażkę, ale bądźmy realistami. Nie należy również oczekiwać czegoś znacznie większego, skoro w kolejnej fazie Polacy zmierzą się z kimś z najmocniejszej grupy C. Tam do ostatniej kropli krwi walczyć o awans będą takie siły jak Hiszpania, Włochy, Grecja czy Bośnia, z Jusufem Nurkiciem na czele. Niespodzianki są możliwe, co zostało jasno udokumentowane ze Słowenią, ale tym razem półfinał trzeba by rozpatrywać w kategoriach cudu.

Przeczytaj również