Praca w Premier League powinna być przyjemnością. Dla sędziów jest koszmarem

Praca w Premier League powinna być przyjemnością. Dla sędziów jest koszmarem
Rafał Oleksewicz / Pressfocus
Gdyby wybierano najgorszy zawód świata, sędziowanie w angielskich rozgrywkach znalazłoby się na wysokim miejscu w każdej (no, może oprócz zarobków) klasyfikacji. Stres, wystawianie się na brutalną krytykę, praca w niekorzystnych warunkach i w końcu brak możliwości korzystania z ułatwień technologicznych. To Anglia. Welcome to the jungle.
Wielka Brytania zawsze chełpiła się swoją niezależnością, własnym systemem metrycznym, kierownicami po prawej stronie auta, zdystansowanym podejściem do tego, co stricte europejskie, kontynentalne.
Dalsza część tekstu pod wideo
Brytyjczycy nie mają problemu z faktem, że wokół nich wszyscy uciekają do przodu, a oni z typową dla siebie flegmą każde rewolucyjne podejście muszą po tysiąckroć przedyskutować i przeanalizować. Z VAR-em oczywiście jest podobnie.
Gdy niemal wszystkie poważne piłkarskie ligi dawno wprowadziły u siebie system wideoweryfikacji, władze angielskich rozgrywek dopiero rozważały ten pomysł. Gdy na boiskach Włoch, Niemiec i Hiszpanii spadł współczynnik sędziowskich błędów o kilkadziesiąt procent, na Wyspach wciąż jedynym pomocnikiem panów z gwizdkiem jest technologia Goal Line. Owszem, niezwykle efektywna, ale przydatna jedynie w bardzo specyficznych i mimo wszystko rzadkich sytuacjach.
Ewidentnymi ofiarami zwlekania z kluczowymi decyzjami dot. wprowadzenia VAR są angielskie kluby, same rozgrywki, poszkodowani są piłkarze, a rozczarowani kibice. Jednak najbardziej, co oczywiste, dostaje się arbitrom. I nie można powiedzieć, że zawsze Bogu ducha winnym.
Ich rola w futbolu natomiast zmieniła się na przestrzeni lat niewyobrażalnie, a presja na nich akurat w Premier League nigdy nie była tak wielka jak dzisiaj. Wszystko to rzecz jasna dzięki kamerom skoncentrowanym na każdym ruchu, dziennikarzom kwestionującym wiele sędziowskich decyzji i fanom, wyładowującym swoje frustracje na wielu kanałach social media.
- Sędziowanie jest jak życie na odludziu – tłumaczy Bobby Madley, który jeszcze w zeszłym roku prowadził 19 spotkań (a ponad sto w całej karierze) w najwyższej angielskiej klasie rozgrywkowej. Po sezonie zwinął manatki, opuścił Anglię i zacumował wraz z rodziną w Norwegii.
Zresztą jego swoisty „brexit” owiany jest tajemnicą. Oficjalnie 33-latek miał być wykluczony z grona arbitrów ze względu na kiepską dyspozycję, ale mówiło się również o wpisie na Snapchacie, w którym Madley miał naśmiewać się z niepełnosprawnej osoby. Dziś sędziuje zawody na szczeblu szóstej ligi Norwegii i z daleka komentuje to, co dzieje się w angielskiej piłce.
- Jeśli chodzi o presję ze strony piłkarzy i trenerów, to ona zawsze była taka sama. Nigdy nie udało się zadowolić 22 osób. Co się naprawdę zmieniło, to na pewno krytyka ze strony mediów. Jest więcej kamer, które pokazują obraz w lepszej jakości, wzrósł poziom technologiczny, ludzie chcą więcej informacji. Oni już nie potrzebują jedynie powtórek z goli – wyjaśniał w wywiadzie dla BBC.
Świetnym przykładem oceny pracy sędziów jest sytuacja, do której doszło podczas marcowego spotkania pomiędzy Chelsea i Cardiff. Konkretnie chodzi o decydującą bramkę autorstwa Cesara Azpilicuety, który wbił gola będąc na wyraźnym, niemal metrowym spalonym. Błąd arbitra liniowego potrafili wprawdzie wyjaśnić dziennikarze ze Sky Sports, ale potrzebowali do tego technologii Virtual Reality.
Ciekawą opinią dzieli się inny zasłużony reprezentant angielskiego środowiska sędziów. Mark Warren był liniowym w finale mistrzostw świata w 1998 roku we Francji. Przełom wieków i kolejna dekada to czas największych zmian w zasadach skostniałej i ortodoksyjnej wówczas piłki nożnej.
- Wymagało się, by futbol był atrakcyjniejszy dla oka, bardziej otwarty. Jako liniowy miałeś zawsze łatwe zadanie – bieganie w linii za ostatnim obrońcą i wychwytywanie spalonych, gdy piłka tylko zmierzała w kierunku piłkarza będącego za linią ofsajdu. Teraz asystenci muszą ocenić, czy ten zawodnik bierze aktywny udział w grze. Naprawdę musisz wykonać kawał roboty, by poprawnie oszacować sytuację – tłumaczy Warren.

Życie po wpadce

Madley opisuje, jak wygląda stan emocjonalny rozjemcy spotkania, gdy zaliczy podczas meczu solidną wtopę.
- Sugerowanie, że człowiek, który się pomylił w szlagierze Premier League, wraca do domu, podśpiewując przy ulubionych piosenkach, jest dalekie od rzeczywistości i po prostu nieprawdziwe. Cierpi twoja zawodowa reputacja, ale cierpisz też osobiście – mówi.
- Silniejsi arbitrzy odrzucają wpadki na bok i myślą o kolejnej decyzji, bo następna pomyłka pociąga za sobą efekt śnieżnej kuli. Jeśli nie jesteś skoncentrowany na sto procent, niebezpieczeństwo, że wpadniesz w spiralę błędów, jest bardzo duże. Wtedy nagle zaczynasz panikować. Dwie pomyłki bardzo łatwo przeistaczają się w trzecią – wyjaśnia Madley.

„Mam nadzieję, że jego dom pójdzie z dymem”

Krytyka sędziów przez trenerów i ich kolegów, którzy z dnia na dzień stali się telewizyjnymi ekspertami, często towarzyszy słownym utarczkom, wyzwiskom, a w końcu i groźbom skierowanym poprzez media społecznościowe.
- Arbiter w Premier League nie może mieć konta na Twitterze czy Facebooku. Nie jest w stanie uchronić się przed takimi atakami, ani nie może się bronić – pomstuje Madley. - Teraz jestem poza tym środowiskiem, ale czytałem komentarze o sobie i moich kolegach. Powiem wam jedno: niektóre wpisy są przerażające – mówi i wylicza.
Poniżej przykłady hejtu w kierunku angielskich arbitrów na Twitterze:
News random
alphaspirit / shutterstock
- Rozumiem, że jeśli podejmiesz złą decyzję, staniesz się najgorszym sędzią na świecie. Ale kiedy ludzie piszą: mam nadzieję, że jego dom pójdzie z dymem wraz z jego rodziną w środku… Bądźmy realistami. To tylko pomyłka na boisku piłkarskim. Istnieje wiele psychologicznych powodów, dla których arbitrzy nie chcą mediów społecznościowych – dodaje Bobby Madley.
Próbując złagodzić ten problem PGMOL, organizacja zrzeszająca angielskich sędziów, wykorzystała psychologów sportowych, aby przeprowadzano sesje terapeutyczne dla poszkodowanych w wyniku hejtu. W tej wrażliwej komórce są również byli arbitrzy Premier League – i to z samego topu. Oni najlepiej rozumieją skalę zjawiska. Te psychologiczne rozmowy często mają miejsce w trakcie długich, samotnych powrotach do domu z meczów angielskiej ekstraklasy.
- Musicie wiedzieć, że urzędnicy nie mogą podróżować z sędziami. Tak więc trzeba było zainwestować w zestaw głośnomówiący. W czasie takich podróży rozmawiałem z sześcioma czy siedmioma osobami, o tym, co się wydarzyło i jak sobie radzić z pomyłkami. Niezwykle potrzebna i pomocna terapia – wspomina Madley.

Gra VAR-ta świeczki?

System wideoweryfikacji zadebiutuje w Premier League od przyszłego sezonu. VAR ma na celu ograniczenie ważnych błędów, ale nie oznacza to, że nacisk na arbitrów zostanie wyeliminowany. Ciągle wiele rzeczy będzie zależało od interpretacji. Bohater naszego tekstu wskazuje na sytuację ze spotkania Manchesteru United z PSG na Old Trafford i rzut karny podyktowany po ręce Presnela Kimpembe.
- Gdybyś miał pokój pełen sędziów, 50 proc. opowiedziałoby się za rzutem karnym, a 50 proc. popukałoby się w głowę – uważa Madley.
Trudno się z tą opinią nie zgodzić, a sytuacji, kiedy pomimo kilkuminutowych prześwietleń przez VAR wciąż dochodziło do kontrowersyjnych decyzji, jest znacznie więcej. Wyeliminowano jednak najgłupsze i najbardziej bijące po oczach błędy. O golu Azpilicuety nie mówiłoby się w ogóle.
A jeśli da się choć w pewnym stopniu ograniczyć pomyłki, oznaczałoby to zapewne i obniżenie temperatury sporu w Internecie. Jednak o całkowitej wygranej, sytuacji win-win będziemy mogli mówić dopiero po kampanii 2019-20. Dziś nie ma odwrotu od VAR. Nawet w chcącej odizolować się od świata Wielkiej Brytanii.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również