Przepadamy niczym łzy na deszczu. Śmierć Diogo Joty przerażającym dowodem

Kruchość życia mnie przeraża. Jednego dnia jest sobie wszystko, drugiego nie ma niczego. Pozbawieni kontroli miotamy się między skrajnościami. Najpiękniejszy moment życia i moment ostatni oddziela granica tak cienka, że niekiedy zapominamy o jej istnieniu. Kiedy zostaje przekroczona, następuje szok, przed którym trudno się obronić. Kruchość życia mnie przeraża.
Świadomość tego, jak niewiele mamy, potrafi uderzyć znienacka. Czasami pięść wymierzająca cios przyjmuje kształt informacji o nagłej śmierci przyjaciela, czasami zaś przepoczwarza się w wieść o odejściu milionera, z którym emocjonalny związek czuje się głównie ze względu na fakt występów dla ukochanego klubu. Efekt, mimo skrajnie różnych stopni zaangażowania w sprawę, może być ten sam. Najważniejszy bowiem pozostaje wspólny mianownik - śmierć młodego człowieka, który, co za okrutny frazes, miał wszystko przed sobą.
A przynajmniej tak nam się wydawało. Bo przecież w przyjętym przez nas porządku świata, w bańce, w której staramy się egzystować, odejście ludzi w takim wieku nie jest zwyczajem, ale anomalią. Zaburzeniem reguł, czegoś, w co choćby podświadomie wierzymy. Nikt z nas nie jest zaprogramowany w ten sposób, aby przewidywać nagłe, tragiczne zejście ze sceny. Gdy do niego dochodzi, zaczynamy orientować się, że między wszystko a nic istnieje jedynie umowa linia.
Diogo Jota miał przecież wszystko. 22 czerwca wziął ślub z ukochaną, już wcześniej doczekał się trójki dzieci. W wieku 28 lat zapewnił finansowe bezpieczeństwo swojej rodzinie, grał dla jednego z najlepszych klubów na świecie. W rzeczywistości, do której przynależał, trudno było prosić o więcej. A jednak, jestem tego całkowicie pewien, że gdyby Diogo Jota i jego brat mogli, poprosiliby o więcej czasu i to za cenę wielu rzeczy nieważnych wobec jego potęgi.
Próżno uciec przed patetycznym tonem w takiej sytuacji. Jeśli jest on jakkolwiek uzasadniony, to być może w takich właśnie momentach. W chwili, gdy znowu dociera do nas, jak wiele kwestii okazuje się trzeciorzędnych w obliczu śmierci. Śmierci ze wszech miar okrutnej - niezapowiedzianej, brutalnej, bolesnej. Niedającej szansy na pożegnanie, na choćby ostatnie słowo do tych, których zostawia się tutaj z sercem rozerwanym na kawałeczki, z sercem właściwie nieistniejącym, z tą pustką, która wyrasta w jego miejscu i mrokiem zasnuwającym oczy.
W obliczu nagłej śmierci nie sposób nie żałować zmarłych, ale też żywych.
Pocieszeniem, jeśli próbować go szukać, wspomnienie tego, że chociaż życie było krótkie, to po prostu dobre. Szczęśliwe, udane, przepełnione miłością. Jota, z tego co powszechnie wiadomo, je miał. Zasługiwał na więcej, lecz kilka wspaniałych punktów na planie swojej egzystencji zdołał odhaczyć. To dobrze - potrafił bowiem uniknąć tego paraliżującego poczucia wielkiego niespełnienia, jakie towarzyszy tym wszystkim, których żegnamy przerażająco wcześnie. Z racji wykonywanego zawodu wielokrotnie stawał się bohaterem dnia dla milionów rozsianych po całym świecie.
Jego ostatni gol dla Liverpoolu to derby z Evertonem w kwietniu tego roku. Trafienie okazało się szalenie ważne, dzięki niemu "The Reds" wygrali 1:0. Oby to właśnie obrazek Joty wiwatującego na Anfield zapisał się trwale w pamięci kibiców. Dzięki temu Jota w jakiś sposób przetrwa.
Sam staram się podchodzić do tej tragedii w taki właśnie sposób. Staram się, ale, nie będę krył, nie umiem. Świadomość kruchości życia znów zburzyła mój zamek z piasku. Jestem przerażony tym, jak łatwo przepadamy w czasie, niczym łzy na deszczu.
Spoczywajcie w pokoju.