Rekordy legend do pobicia, forma do poprawy. Marcelo ma po co zostawać w Realu Madryt

Rekordy legend do pobicia, forma do poprawy. Marcelo ma po co zostawać w Madrycie
cristiano barni / shutterstock.com
W naszpikowanej gwiazdami szatni “Królewskich” pojawił się po jedynym i to w dodatku niepełnym sezonie w brazylijskiej Serie A. Od pierwszych minut na Bernabeu nie mógł uniknąć porównań do Roberto Carlosa, a dziś jest na dobrej drodze, by wyprzedzić go w liczbie występów w koszulce Realu Madryt. Po trzynastu tłustych latach w klubie dalej mówi o głodzie sukcesów, a choć właśnie obchodzi 32. urodziny, nie zamierza składać broni. I słusznie, bo przed nim jawi się szansa na kolejne wpisy do “galaktycznej” księgi rekordów.
- Jestem defensorem, ale mój największy atut to gra ofensywna - zwykł mawiać Marcelo w odpowiedzi na głosy krytyki, że słabo się odnajduje w obronie. Brazylijczyk zredefiniował pozycję lewego obrońcy, kontynuując dzieło swojego znakomitego poprzednika, Roberto Carlosa.
Dalsza część tekstu pod wideo

Diamenty znad Atlantyku

Zimą 2007 r. władze Realu wymarzyły sobie wzmocnienie składu obiecującymi talentami z Ameryki Południowej. Prezydent Roman Calderon wierzył, że drużyna potrzebuje impulsu, powiewu świeżości, ale też młodzieńczej fantazji rodem z brazylijskich i argentyńskich uliczek oraz plaż. Dział skautingu wykonał tytaniczną pracę, by uprzedzić inne europejskie potęgi zainteresowane kilkoma najbardziej gorącymi nazwiskami w regionie. Wysłannicy ze stolicy Hiszpanii mieli w ręku jeden niepodważalny argument - reprezentowali Real Madryt, klub-marzenie rzeszy młodych adeptów futbolu znad Atlantyku. Ku zadowoleniu Calderona, udało się sprowadzić trzy diamenty, które pozwoliły mu chwalić się realizacją pomysłu na odmłodzenie drużyny i jednocześnie znakomitą inwestycją na przyszłość.
Marcelo Vieira, wychowanek Fluminense, w momencie przenosin do Europy pozostawał jakby w cieniu dwóch Argentyńczyków, którzy w tym samym czasie zasilili szeregi “Los Blancos”. Może przez pozycję na boisku, może przez stosunkowo niewielką kwotę, jaką za niego wyłożono. W końcu Fernando Gago kosztował Real 20 mln euro, osiem “baniek” mniej “Królewscy” zapłacili za Gonzalo Higuaina, a Marcelo wyceniono na 6.5 mln. Calderon dopiął swego, bo udało mu się - przynajmniej w teorii - wzmocnić każdą formację.
Minęło trzynaście lat, o Gago - nazywanym wówczas nowym Fernando Redondo - nikt w Madrycie nie pamięta, Higuain odszedł w 2013 r. po długiej serii występów irytujących kibiców, zaś niepozorny Brazylijczyk jak był w madryckiej szatni, tak jest po dziś dzień, gdy kończy 32 lata. Bogatszy o cztery zwycięstwa w Lidze Mistrzów, cztery mistrzostwa kraju, kilkanaście innych trofeów. I bujne afro, bo w momencie transferu jego fryzura niczym się nie wyróżniała.

Jak idol

Gdy pojawiło się zainteresowanie ze strony Realu Madryt, nie zastanawiał nawet przez ułamek sekundy. W ciemno podpisał kontrakt, mając na horyzoncie perspektywę podglądania z bliska idola, fenomenalnego Roberto Carlosa i wejścia w jego buty w możliwie najkrótszym czasie. Marcelo trafił w sam środek tarczy, bo przez pół roku zdążył oswoić się z grą w legendarnej koszulce, a jego doświadczony krajan po zakończeniu sezonu spakował manatki i przeniósł się do Fenerbahce.
Wychowanek Fluminense był gotowy, aby przejąć od rodaka brazylijską sztafetę na lewej flance “Królewskich”. Szybko zresztą dostał kredyt zaufania od Fabio Capello, bo zadebiutował kilka dni po potwierdzeniu transferu, a następnie w miarę regularnie otrzymywał szanse z ławki rezerwowych. Zdołał zagrać od pierwszej minuty jeszcze przed ukończeniem 19 lat, zaś w sezonie 2007/08 na dobre rozgościł się na swojej ulubionej pozycji w podstawowej jedenastce Realu. Zanim jednak zaczął porywać kibiców widowiskową, ofensywną grą, musiał pokornie uczyć się gry bardziej defensywnej. Dopiero Juande Ramos, który przejął zespół w grudniu 2008 r., pozwolił mu w pełni rozwinąć skrzydła w ataku. Capello i Bernd Schuster wymagali przede wszystkim niepodważalnej dyscypliny w obronie.
Ramos wiedział, co robi. Podopieczny odwdzięczył mu się premierowym trafieniem w barwach “Los Blancos”, zdobytym, a jakże, po wybornym sprincie i współpracy z kolegami.
Takich obrazków przez kolejne lata oglądaliśmy dziesiątki. Marcelo imponował radosnym futbolem, niespożytymi siłami do grania, fantazją i nietuzinkową techniką. Szybko przestano się zastanawiać, czy mamy do czynienia z “nowym Carlosem”. Pojawiły się wątpliwości, czy ktokolwiek wcieli się w rolę “nowego Marcelo”. Brazylijczyk wskoczył na poziom momentami nieosiągalny dla innych czołowych lewych defensorów świata i sezon w sezon błyszczał, zasłużenie lądując w rozmaitych zestawieniach najlepszych zawodników globu. Czy uczeń przerósł mistrza? 32-latek, nie bez przyczyny określany najlepszym lewym obrońcą ostatniej dekady, paradoksalnie, zawsze miał kłopoty z utrzymaniem stałego, równego poziomu w grze z tyłu. A z upływem czasu zaczęło to być coraz bardziej widoczne.

Zjazd

Sezon 2016/17: trzy gole, siedem asyst. Kolejny: pięć goli, jedenaście asyst. W obu przypadkach złoty medal na szyi za zwycięstwo w Lidze Mistrzów. I finał sprzed dwóch lat, którego nigdy nie zapomni.
- Tuż przed meczem miałem w szatni problemy, nie mogłem złapać oddechu. To się zaczęło w noc przed finałem, myślałem tylko o jednym: nadchodzącym meczu. Nie mogłem jeść ani spać. Czułem, że możemy przejść do historii. To nie były zwykłe nerwy. Nawet na murawie miałem kłopoty z normalnym oddychaniem. Pomyślałem: “Jeśli mam tu umrzeć, to ku** umrę” - opowiadał brazylijski as półtora roku po finale na łamach “Players’ Tribune”
Przeżył i wraz z kolegami przeszedł do historii. Tak jak czuł. W następnych rozgrywkach pojawiły się jednak urazy i znaczna obniżka formy. Dalej potrafił siać spustoszenie w okolicach pola karnego rywali, ale częściej narażał się na negatywne komentarze za gapiostwo w obronie i szkolne błędy. Madrytczykom nie szło, a Marcelo nie przypominał samego siebie, więc był łatwym obiektem krytyki. Jako reprezentant “starej gwardii” stanowił wodę na młyn zwolenników radykalnej rewolucji w składzie. O poprzednim roku najchętniej by zapomniał. Nie bez przyczyny wybraliśmy go do zestawienia piłkarzy, którzy w 2019 najbardziej zawodzili.
Weteran niejednokrotnie przegrywał rywalizację z młodszym Sergio Reguilonem, co tylko potęgowało lawinę sugestii o “odpaleniu” go z klubu. Kolejny cios otrzymał od selekcjonera reprezentacji Brazylii, Tite. Ten postanowił nie powoływać przemęczonego i będącego poza formą piłkarza na Copa America, zaufał Alexowi Sandro i się nie pomylił, bo “Canarinhos” zgarnęli najwyższy laur. W obliczu sukcesu nikt nie myślał o braku Marcelo w kadrze. W Madrycie zaś coraz częściej przewijały się plotki o konieczności sprowadzenia następcy 32-latka. Reguilon został odesłany na wypożyczenie do Sevilli, a “Królewscy” kupili Ferlanda Mendy’ego.
Zinedine Zidane chętnie dawał szansę gry swojemu rodakowi, sadzając na ławce zasłużonego podopiecznego. Sporo czasu spędził też w gabinetach lekarskich, bo zmagał się z urazem pleców, a następnie łydki. W grudniu nie zagrał ani minuty, w styczniu z kolei huczało od plotek o zmianie barw i dołączeniu do przyjaciela w Turynie.

Za wcześnie na białą flagę

Marcelo został i wziął się do roboty. Skupił się na utrzymaniu odpowiedniej wagi, dbał o samodyscyplinę, zaangażowanie, nie narzekał, nie grymasił, nie dawał do zrozumienia, że rzadsze występy to cios dla takiej legendy klubu. “Zizou” chwalił go za profesjonalizm, zresztą przed wybuchem pandemii koronawirusa kilkakrotnie wystawił wychowanka Fluminense w podstawowym składzie. Gdyby nie zawieszenie sezonu, ten na pewno poprawiłby swój mizerny bilans zaledwie jedenastu występów w La Liga od początku rozgrywek. I licznik asyst, który zatrzymał się na sześciu. Ucichły też krytyczne głosy o słabej postawie w obronie. Szczególnie po takiej interwencji z El Clasico.
Urodziny to podobno niezły czas na rachunek sumienia i określenie planów na przyszłość. Jeśli Marcelo myśli w tożsamy sposób, powinien nadal podążać drogą wyznaczoną przez siebie samego kilkanaście dni temu. W trakcie pierwszomajowej instagramowej relacji na żywo u Fabio Cannavaro zadeklarował przecież, że nigdzie się nie wybiera i chce wypełnić kontrakt z Realem, wygasający w czerwcu 2022 r.
O ile w stolicy Hiszpanii myślą tak samo - a na horyzoncie jawi się wracający do klubu Reguilon - to Brazylijczyk ma słuszny zamiar zakasania rękawów i udowodnienia w Madrycie, że nie ma co go jeszcze skreślać. Po pierwsze, wcale nie stoi na straconej pozycji w rywalizacji z Ferlandem Mendym, choć niewątpliwie przyszłość należy do francuskiego obrońcy. Po drugie, 58-krotnemu reprezentantowi Brazylii, który swoją drogą liczy na powrót do kadry, niedawno pękła bariera pięciuset występów w koszulce “Królewskich”. Do rekordzisty wśród najczęściej grających obcokrajowców w historii klubu, czyli - to nie przypadek - Roberto Carlosa (527), brakuje mu dwudziestu dwóch spotkań. Jeśli zostanie, jest to zadanie jak najbardziej do wykonania. Po trzecie, może najważniejsze - najwięcej trofeów dla Realu zdobył Paco Gento (23). Drugie miejsce wspólnie zajmują Sergio Ramos, Manolo Sanchis i właśnie Marcelo, którzy mają po 21 “skalpów”. Trzy dowolne puchary w dwa (i trochę) sezonu? W barwach “Los Blancos” to wysoce prawdopodobne. Kto wie, może znów zachwyci tak istotnym golem, jak przed sześcioma laty?
37 goli, 96 asyst. Cztery Puchary Europy w pięć lat. Cztery tytuły mistrzowskie. Cztery Superpuchary Hiszpanii. Cztery Klubowe Mistrzostwa Świata. Trzy Superpuchary Europy i na deser - dwa Puchary Króla. Prawdziwa legenda. A on jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. ¡Feliz Cumpleaños!, Marcelo.
Mateusz Hawrot

Przeczytaj również