Selekcjoner z audiotele. Tak lud wskazał trenera reprezentacji Polski

Selekcjoner z audiotele. Tak lud wskazał trenera reprezentacji Polski
screen youtube
Bartosz - Wlaźlak
Bartosz WlaźlakDzisiaj · 08:00
Wybory prezydenta i selekcjonera mają podobną temperaturę, ale inne reguły. Chyba, że mamy 1997 rok, reprezentację Polski, a PZPN nie chce dać kadry domniemanemu zbawicielowi. Wtedy naród może przemówić bezpośrednio.
W latach 90-tych reprezentacja Polski obrała kurs na dno. Nie dość, że przegrywała eliminacje do kolejnych wielkich turniejów i osuwała się w rankingu FIFA, to jeszcze zaliczyła upokarzającą passę. W 1995 i 1996 roku nie potrafiła wygrać 13 meczów z rzędu. Na tę serię pracowało trzech selekcjonerów. Za mocne dla kadry Henryka Apostela były nie tylko Brazylia, Francja i Rumunia, ale też Słowacja i Azerbejdżan. Kadencja Władysława Stachurskiego była krótkim ciągiem katastrof: Polacy przegrali z Japonią i Chorwacją oraz zremisowali ze Słowenią i Białorusią. Antoni Piechniczek, który go zastąpił, przegrywał z Rosją, Niemcami i Anglią, po drodze zaliczył także wstydliwy remis z Cyprem. Przełom - ale co to za przełom - przyniosło dopiero zwycięstwo z Mołdawią w eliminacjach do mundialu 1998.
Dalsza część tekstu pod wideo
Prestiż kadry nie istniał nie tylko z powodu słabych wyników. To był czas fatalnej organizacji, partactwa, dziadostwa. Na porządku dziennym były wojny podjazdowe klubów z reprezentacją, działaczy i mediów z selekcjonerami, wszystkich ze wszystkimi.
Swoje dokładali piłkarze. Wielu rozkapryszonych, oczekiwali specjalnego traktowania, wybierali sobie mecze. Nie chciało im się chcieć.

Antoni niewygodny

Antoni Piechniczek wrócił do Polski z zagranicznych wojaży w 1995 roku. Marian Dziurowicz, ówczesny szef PZPN, od razu zaproponował mu stanowisko selekcjonera, z którego ustępował Apostel. “Magnat” dostał kosza. Piechniczek - wiemy to z biografii "Piechniczek. Tego nie wie nikt", którą napisali Beata Żurek i Paweł Czado - wymigał się nieznajomością ligi, piłkarzy, realiów. Został jednak przewodniczącym Komisji PZPN ds. zespołów reprezentacyjnych. Kadrę dostał Stachurski, który w pierwotnym planie był szykowany na asystenta.
Kilka miesięcy później doszło do kolejnej zmiany. Reprezentacja grała beznadziejnie, naciskany Stachurski złożył dymisję. Piechniczek nie miał wyjścia. - Odmowa byłaby nieuczciwością z mojej strony - tłumaczył, dlaczego zdecydował się przejąć kadrę.
Zatrudnienie Piechniczka mogło być wygodne - nie zagrażało układowi w PZPN. Może było też przejawem wiary w magię nazwiska, w dawny sukces, medal mundialu z 1982 roku, w dyscyplinę i bezkompromisowość. Ale metody Piechniczka w nowych czasach już nie działały. Selekcjoner ciągle popadał w konflikty z piłkarzami (lista była długa: Tomasz Iwan, Wojciech Kowalczyk, Andrzej Juskowiak, kadrowicze z Widzewa...) i dziennikarzami. Wyniki go nie broniły, klimat był fatalny. Polacy szybko stracili szanse na awans do MŚ we Francji.
Bilans urzędowania Piechniczka był beznadziejny: trzy zwycięstwa (z Mołdawią, Cyprem i Łotwą), cztery remisy, siedem porażek. Kadra za jego rządów stoczyła się na 57. miejsce w rankingu FIFA.
Piechniczek miał swój sąd ostateczny po porażce z Anglią 0:2 z końcówki maja 1997 roku, która zamknęła Polakom drogę na MŚ. Początkowo jednak nie rezygnował. Szukał pozytywów.
- Zaczęliśmy eliminacje od bardzo dobrego meczu z Anglią na Wembley. Zagraliśmy lepiej niż drużyna, która zremisowała tam w eliminacjach do MŚ w 1974 roku - mówił o porażce 1:2 w “Sportowej Niedzieli” w TVP1. I ciągnął dalej: - Wygraliśmy z Mołdawią, pierwszy raz od wielu miesięcy. W meczu z Włochami w Chorzowie to my byliśmy bliżej zwycięstwa przypominał bezbramkowy remis. Winy szukał u innych. - To nie ja szkolę tych zawodników - pił do trenerów klubowych.
Gdy emocje opadły, złożył dymisję. Tłumaczył to głównie nagonką ze strony mediów i złą atmosferą wokół kadry. Nie chciał biernie przyjmować ciosów. Zaczął je rozdawać. Wrogów widział wszędzie.
- Oficjalnie powiedziałem, że niektórzy dziennikarze są skorumpowani, biorą pieniądze od działaczy klubowych. To sprawiło, że prasa była mi nieprzychylna, robiła destrukcyjną atmosferę w kadrze. Byłem też niewygodny dla działaczy, którzy myślą wyłącznie o zarabianiu pieniędzy w Lidze Mistrzów. Dla nich reprezentacja Polski się nie liczy - grzmiał w Wyborczej.
Gromił piłkarzy. Zarzucał im bumelanctwo, symulowanie kontuzji, niechęć do poświęcania się na rzecz reprezentacji, krytykował ich mentalność. Przemawiało przez niego rozgoryczenie, ale część uderzeń rozdał celnie.

Mit zbawiciela

Piechniczek na kolejnego selekcjonera lansował swojego asystenta Krzysztofa Pawlaka. Ten dał argument: awaryjnie poprowadził zespół w eliminacyjnym meczu z Gruzją, Polacy w eksperymentalnym składzie wygrali 4:1.
Liczyli się jednak inni. Lud - wielu kibiców i wspierające takie rozwiązanie media - chciał Janusza Wójcika, który wciąż grzał się w blasku olimpijskiego srebra z Barcelony.
Jego reprezentacja nie zmieniła szyldu i nie pojechała dalej po igrzyskach, ale miała to zrobić pięć lat później. Wokół Wójcika, który wracał z saksów w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, tworzono aurę człowieka sukcesu.
Medal igrzysk przykrywał mroczną postać. Półgębkiem wspominano o kontrowersjach: niewyjaśnionej sprawie dopingu u niektórych graczy kadry olimpijskiej przed wyjazdem do Barcelony czy podejrzanej końcówce sezonu 1992/93, po której prowadzonej przez niego Legii odebrano mistrzostwo. Wielkim problemem nie były też knajackie odzywki czy pokazywanie się publicznie z pistoletem.
- Prezes Dziurowicz i cały PZPN niewiele ryzykują - mówił o swojej kandydaturze w Piłce Nożnej. - Odwlekając decyzję szykują sobie pętlę. Bo cały czas w opinii publicznej Wójcik jawi się jako jakiś zbawiciel. Gdybym dostał tę posadę, skończyłby się mit. A gdybym się nie sprawdził, PZPN w każdej chwili może mnie odwołać ze stanowiska.
Ale związek chciał innego trenera. Dziurowicz nie lubił Wójcika, jego faworytem był Edward Lorens. Człowiek ze Śląska stał na czele PZPN, człowiek ze Śląska miał też być selekcjonerem. Lorens w pierwszej połowie lat 90-tych pracował w Ruchu, Górniku i Polonii Bytom, ale bez twardych sukcesów. Gdy PZPN szukał selekcjonera, prowadził młodzieżówkę. Był pod ręką, można było dać mu kopa w górę.
W mediach pojawiały się też inne kandydatury. Osiągnięcia z Widzewem sprawiły, że zwolenników miał Franciszek Smuda. Ten - nie ostatni raz - mówił nawet prasie, kto mógłby zostać jego asystentem. Plotkowano, że z kadrą chce pracować Zbigniew Boniek. Wskazywano na Henryka Kasperczaka.
Pawlak sam wypisał się z wyścigu - został trenerem Lecha. Do historii przeszedł jako selekcjoner ze stuprocentową skutecznością. Był jak gwiazda, która po nagłym rozbłysku szybko zniknęła.

Audiotele

Gdy w kadrze trwało bezkrólewie, a coraz głośniej mówiono o Lorensie jako o faworycie, w “Sportowej Niedzieli” ogłoszono sondę audiotele. Kibice mogli dzwonić i głosować na swojego kandydata na selekcjonera.
- Ten pomysł do Polski przeniósł Zbigniew Boniek, który chciał zrobić coś nowego - tłumaczył po latach Dariusz Szpakowski, prowadzący tamten program, w ”Misji Sport” w Onecie.
Audiotele było hitem lat 90-tych. TVP organizowała w ten sposób konkursy z atrakcyjnymi nagrodami. Czysty zysk dla stacji: widzowie dzwonili pod numer podany na ekranie, by odpowiedzieć na pytanie, a później płacili podatek od marzeń. Cena za minutę połączenia była bandycka.
W “Sportowej Niedzieli” naród zdecydowanie wskazał na Wójcika. Lorens miał nikłe poparcie. To był sygnał, którego PZPN nie mógł zlekceważyć. Telewizja miała wielką moc. Podobne wyniki dawały też ankiety rozpisywane przez prasę. A sam Wójcik nie marnował czasu. Miał mu kibicować Aleksander Kwaśniewski. Do mediów wyciekła informacja o ich rozmowie przy okazji finału Pucharu Polski w 1997 roku. Za Wójcikiem był też szef PKOl Stanisław Stefan Paszczyk.

Często siebie pytam: jak to będzie?

Piechniczek zrezygnował na początku czerwca. W połowie lipca nadal nie było wiadomo, kto zostanie jego następcą. Proces wyboru selekcjonera się przeciągał. Najpierw kandydaci rozmawiali z Dziurowiczem i wiceprezesem ds. szkolenia Ryszardem Kuleszą. Później musieli na piśmie przedstawić swój pomysł na pracę z kadrą. - To oczekiwanie trzyma w dużym napięciu. Jest stresujące - narzekał Wójcik w Wyborczej.
Poza nim i Lorensem swoją koncepcję przedstawił Jerzy Engel. Z wypracowaniami zapoznał się zespół złożony z zasłużonych trenerów. Jego raport przedłożono prezydium PZPN. Po dyskusji, która trwała godzinę i piętnaście minut, nad siedzibą związku pojawił się biały dym. 23 lipca 1997 roku selekcjonerem reprezentacji Polski został Janusz Wójcik.
- Jestem wzruszony i szczęśliwy - mówił selekcjoner-elekt. - Ale trochę się boję. Często siebie pytam: jak to będzie?
Nie sposób wyjaśnić, co przesądziło o decyzji. Nie wiadomo, czy wpływ sondy audiotele był rzeczywisty, czy tylko anegdotyczny. Nie da się jednak wykluczyć, że PZPN wybrał nie tylko selekcjonera, ale też święty spokój. Odpowiedzialność zwalił na innych. Lud chciał, lud ma. Kilka lat później sposób myślenia betonu PZPN wyrazi Grzegorz Lato. Gdy selekcjonerem zostanie Leo Beenhakker, rzuci do dziennikarzy: - Macie co chcieliście! A teraz to my będziemy was j**ać.
Gra nie skończyła się na wyborze Wójcika. Związek wepchnął mu do sztabu Lorensa. Plotkowano, że w kadrze ma być uchem prezesa, że może czekać na potknięcie Wójcika. Ten nie traktował go poważnie, marginalizował, gardził nim. W maju 1998 roku Lorens zrezygnował.

Paru panów wszystko przekreśliło

Wójcik na początku kadencji zapowiedział, że chce odzyskać dla kadry olimpijczyków z Barcelony. Mieli być fundamentem jego drużyny. Chciał też gasić pożary trawiące polską piłkę. W jednej ręce trzymał wąż strażacki, w drugiej szpilkę, którą wbijał poprzednikowi.
- Nie stać nas na to, by polska piłka była skonfliktowana. Nie jesteśmy mocni, by cokolwiek marnować. Polski futbol jest na dnie. Nie może tak być, że związek jest skłócony z Widzewem. Ja nie dopuszczę do sytuacji, by trener kadry popadł w konflikt ze szkoleniowcem klubowym. Nie powtórzy się sytuacja Piechniczek - Smuda. Nie mamy czasu. Coś musi się w nas przełamać. Ludzie czekają na sukcesy - mówił w Wyborczej to, co wszyscy chcieli usłyszeć.
Piechniczek próbował odpowiadać. Z przekąsem zauważał, że kampania wyborcza Wójcika trwała pięć lat, ale jego głos był już ledwo słyszalny. Narrację, przy pomocy zakochanych mediów, narzucał nowy selekcjoner. I był w tym dobry. Choć swój mit podlewał butą i arogancją - a może właśnie dlatego - trafił do wielu kibiców. Wójcik kupił też piłkarzy, którzy nie musieli już przyjeżdżać na zgrupowania do Wisły czy Świerkańca, ale do Hotelu Sobieski w Warszawie. Poprawiła się organizacja, pojawiły premie. Trzeba mu oddać, że zjednoczył drużynę, kadrowiczom znów się chciało.
Pożary w zespole zostały ugaszone, ale wybuchały inne. W wojnie futbolowej, którą PZPN toczył z ówczesnym odpowiednikiem ministerstwa sportu, Wójcik był przeciwko pracodawcy. Nawoływał do zmian w związku.
Kadencja Wójcika zaczęła się tak, jakby w polskiej piłce rzeczywiście pojawił się zbawiciel. Optymizm rósł wraz z liczbą strzelonych goli. 1:0 z Węgrami, 2:0 z Litwą, 3:0 z Mołdawią. Powrót na ziemię był bolesny: lanie od Gruzji, Paragwaju i Chorwacji, wyraźna porażka z Izraelem. Atmosfera tężała, już wiosną 1998 roku plotkowano o zmianie selekcjonera, ale Wójcik się obronił. Plotkowano, że organizował nie tylko życie kadry, ale poza boiskiem próbował robić to też z jej wynikami…
Nowym początkiem jego kadencji było zwycięstwo 3:0 z Bułgarią na start eliminacji do EURO 2000. Żeby awansować choćby do baraży, trzeba było jednak wygrywać ze Szwecją i Anglią. Polacy w czterech meczach z tymi rywalami zdobyli tylko jeden punkt. Do historii przeszedł mecz na starym Wembley, w którym Wójcik, kreowany na odważnego mistrza motywacji, upchnął w składzie sześciu obrońców.
Reprezentacja zakończyła eliminacje na trzecim miejscu w grupie. Do awansu do baraży zabrakło niewiele - Polacy skończyli z takim samym dorobkiem, co druga Anglia.
tabela el. euro 2000 polska
wikipedia
Jedynym wymiernym efektem kadencji Wójcika była wspinaczka na 32. miejsce w rankingu FIFA. PZPN, już pod kierownictwem Michała Listkiewicza, uznał, że Wójcik musi odejść.
- Nikt Wójcika nie wyrzuca, nikt nie ocenia źle jego pracy. Prawda jest jednak taka, że zadania, jakiego się podjął, czyli awansu do finałów mistrzostw Europy, nie zrealizował. Dlatego nie przedłużymy z nim kontraktu - tłumaczył Listkiewicz w Wyborczej.
Wójcik, jak każdy odchodzący selekcjoner, starał się podkreślać swoje osiągnięcia. Nie mógł zrozumieć, dlaczego nie doceniono, że kadra do końca walczyła o awans do baraży.
- Bardzo żal mi zawodników. Coś zaczęło się dziać wokół tej drużyny. Była atmosfera, do końca liczyliśmy się w eliminacjach w najtrudniejszej grupie. Nie może być tak, że paru panów nagle to wszystko przekreśla. Do tej pory interesowały mnie gry boiskowe, widać, że muszę zainteresować się tym, co działo się poza boiskiem - mówił odchodzący selekcjoner, także w Wyborczej.
Anglicy przebili się do ME przez baraże. I oni, i Szwedzi występ na EURO 2000 zakończyli po trzech meczach. To, co Wójcik widział jako grupę śmierci, niektórzy złośliwie przezywali grupą śmiechu.

Pod prąd

Możliwe, że Wójcik utrzymałby posadę, gdyby sąd nad nim odbywał się w drodze audiotele. Wciąż cieszył się wsparciem dużej grupy kibiców, wstawiali się za nim piłkarze. Powtórki jednak nie było. Sondaże zaczęły odgrywać olbrzymią rolę w życiu mediów, ale ich wpływ na wybór selekcjonera był marginalny. Wręcz przeciwnie: prezesi PZPN z reguły decydowali po swojemu, szli pod prąd. Gdyby brali pod uwagę zdanie kibiców, kadry nie przejęliby przecież Jerzy Engel, Paweł Janas, Waldemar Fornalik, Adam Nawałka, Jerzy Brzęczek czy Michał Probierz, a Stefan Majewski nie zostałby do niej dopuszczony w roli trenera tymczasowego nawet na dwa mecze. Rzut oka na tę listę wystarczy, by uznać, że w niektórych przypadkach lepiej było iść z głosem i intuicją ludu. Przynajmniej w jednym względzie - z kogo selekcjonera na pewno nie czynić.
Bartosz - Wlaźlak
Bartosz WlaźlakDzisiaj · 08:00
Źródło: własne

Przeczytaj również