Słynny klub za chwilę powita… trzecią ligę. Dramatyczna sytuacja. "Statek tonie"
Bez perspektyw, bez pieniędzy, bez wielkich nadziei. Tak w skrócie wygląda sytuacja Realu Saragossa, niegdyś wielkiego zespołu z piątego, co do wielkości, miasta w Hiszpanii. Zjazd tym bardziej przykry, bo dotyka żywiołowych kibiców i społeczność, która przez dekady karmiła się fantastycznymi wynikami.
Klub umiera. Powoli, w agonii. Tak przynajmniej można było napisać kilkanaście dni temu, gdy Real Saragossa notował serię pięciu porażek z rzędu i do “bezpiecznej” strefy w Segunda Division tracił już dziewięć punktów. Potem pojawiło się małe światełko w tunelu. Przyszły dwa zwycięstwa, ale rzeczywistość wciąż jest arcytrudna. Ostatnie miejsce w tabeli po 15 kolejkach nie daje wielkiej nadziei.
Sytuacja wydaje się piekielnie skomplikowana, a spadek na trzeci szczebel rozgrywek może być jedynym rozwiązaniem. Przez 76 lat, konkretnie od sezonu 1948/49, aragońska ekipa nigdy nie znajdowała się poza dwoma najwyższymi ligami. Teraz, po 13 kolejnych kampaniach w Segunda i czterech z rzędu, w których zamieszana była w walkę o utrzymanie, nad Saragossą wisi najgorszy możliwy scenariusz. Dlaczego do tego doszło? Kilka czynników wynika z katastrofalnego zarządzania. Obecni właściciele są bliscy zniszczenia 93 lat świetnej historii zasłużonego klubu.
Koszmar Seamana
Zacznijmy jednak od początku. “Los Blanquillos”, od kiedy istnieją, przez większość czasu byli filarem La Liga. Klub założony na początku lat 30. XX wieku szybko awansował do pierwszej ligi, a dziś może pochwalić się tym, że tylko osiem ekip spędziło w niej więcej sezonów niż on. Choć Saragossa nigdy ostatecznie nie zdobyła mistrzostwa, to odniosła sporo sukcesów, a kibice przyzwyczaili się do odgłosów wystrzeliwania korków od szampana. Z sześcioma triumfami Real jest szóstym klubem w stawce pod względem zdobytych Pucharów Hiszpanii.
Ostatni raz sięgał po Puchar Króla w 2004 roku, kiedy to naprzeciw nim stanął ten najmocniejszy Real. “Królewscy” z całym gwiazdozbiorem zostali jednak wtedy upokorzeni, a na bramki Roberto Carlosa i Davida Beckhama odpowiadali Dani Garcia, rosnący wówczas David Villa i w dogrywce Luciano Galletti. Można było wtedy mówić o niespodziance, ale nie o wielkiej sensacji. Madrytczycy przeżywali kryzys, zajmując dopiero czwarte miejsce w lidze. Saragossa z kolei kilka miesięcy wcześniej pokonała w Superpucharze mistrzów Hiszpanii - Valencię.

Największy sukces fani Saragossy święcili jednak w Europie. Dzięki wygranej w Copa del Rey w sezonie 1993/94 “Los Blanquillos” mieli możliwość zawojowania Starego Kontynentu w Pucharze Zdobywców Pucharów. Choć PZP nie cieszył się już takim szacunkiem jak kiedyś ze względu na ustanowienie Ligi Mistrzów priorytetowymi rozgrywkami, Hiszpanie dołożyli wszelkich starań, by przywieźć do domu okazałe trofeum.
Po wyeliminowaniu Feyenoordu i Chelsea, Real miał okazję przejść do historii hiszpańskiego futbolu w finałowej potyczce na Parc des Princes. Rywal znów z Londynu - Arsenal. Gole Juana Esnaidera i Johna Hartsona niechybnie prowadziły drużyny do końcowego starcia w rzutach karnych, lecz w ostatniej minucie dogrywki wydarzyła się najważniejsza rzecz w dotychczasowych karierach dwóch zawodników. Jak na ironię, były piłkarz Tottenhamu - Nayim - zauważył, że bramkarz “Kanonierów” David Seaman stał daleko poza linią bramkową i zdecydował się na zdumiewający strzał, posyłając typową “świecę” z około 45 metrów. Anglik z kolei “popisał się” typową dla siebie w tamtych czasach nieudolną interwencją, która doprowadziła do pierwszego i jedynego europejskiego triumfu dla drużyny z Aragonii.
Degrengolada na własne życzenie
Z Paryża wrócili jako bohaterowie, a wielu z tych, którzy stali się bohaterami w Parku Książąt, zostało wytransferowanych do większych klubów. Im bardziej jednak zbliżał się XXI wiek, tym większe znaczenie w futbolu zyskiwały pieniądze. A te najczęściej omijały ośrodki inne niż Barcelona i Madryt. Saragossa regularnie traciła swoje gwiazdy na rzecz Realu i “Blaugrany”, z którymi to zwyczajnie nie mogła konkurować pod względem ekonomicznym.
W ciągu ostatnich dwóch dekad w kadrze funkcjonowało wiele głośnych nazwisk, takich jak wspomniany Villa, Gerard Pique, Pablo Aimar czy bracia Milito, ale żaden z nich nie zagrzał tam miejsca na dłużej. Późniejszych problemów klubu nie można tłumaczyć jednak wyłącznie mniejszym budżetem czy faktem, że w składzie zaczęło brakować gwiazd.
W 2006 roku klub właścicielsko przejął Agapito Iglesias. Możny biznesmen obiecał wprowadzić Real do raju. Na La Romareda po raz pierwszy miał wybrzmieć hymn Ligi Mistrzów i to we względnie krótkim czasie. W ciągu dwóch sezonów. Zamiast tego, po tym okresie drużyna zaliczyła degradację i chociaż szybko się podźwignęła, widać było, że zmierza w bardzo złą stronę. Iglesias tłumaczył ten stan rzeczy trudną sytuacją finansową. Co gorsza, kilka klubów podjęło kroki prawne, aby zmusić Saragossę, która nie śmierdziała groszem, do zapłaty zaległych kwot transferowych. Mimo tego “Los Blanquillos” próbowali za wszelką cenę utrzymać się na powierzchni. Do miejskich legend należy historia ze staraniem się o podpis Roberta Lewandowskiego, kiedy ten grał jeszcze w Lechu Poznań.
Drugi i decydujący cios nastąpił w sezonie 2012/13. Real ostatecznie wypadł poza elitę, a prezydent znudził się swoją rolą. Przestał pojawiać się na meczach, a zamiast spłacać długi, jeszcze pogłębiał kryzys. W kampanii 2012/13 roszczenia osiągnęły rekordową sumę 145 milionów euro. Piłkarze nie otrzymywali pensji, najlepszych graczy trzeba było jak najszybciej wytransferować, a następców sprowadzano poprzez wpływy agentów. Ten statek był po prostu skazany na zatonięcie.
Trzecia ligo, witaj nam?
Kiedy nowi właściciele kupili klub w 2022 roku, nikt nie potrafił wyjaśnić, kim są. Nałożyło się wiele problemów. Zbyt dużo osób podejmujących decyzje, dziwne powiązania z Miguelem Angelem Gilem Marinem (dyrektorem generalnym Atletico Madryt) i poczucie, że nie chodzi o wydostanie Realu z piekła, a o zarobienie kasy z budowy nowego stadionu. Włodarze błyskawicznie zrazili do siebie kibiców, a ich zarządzanie okazało się absolutną katastrofą.
Jeśli poprzedni sezon był farsą, to ten jest równie zły, jeśli nie gorszy. Działacze czekali do ostatniej chwili z podpisaniem kontraktów z kilkoma ważnymi zawodnikami, a i tak zdecydowali się zatrzymać tych, którzy nie spełniają oczekiwań. Sprzedali kilka cennych aktywów i pozostawili kluczowe pozycje bez wzmocnień. Drużynie ewidentnie brakuje mocy w ataku (do tej pory strzelili tylko 10 goli), spójności w grze, a jakości nie wystarczyłoby nawet na trzecią ligę. Jedyną nadzieją Saragossy jest dotrwanie do stycznia z nieznaczną stratą punktów do bezpiecznej pozycji i pozyskanie przynajmniej połowy nowej jedenastki. Misja awykonalna biorąc pod uwagę, że klub od pół roku nie posiada nawet dyrektora sportowego.
Pomimo bycia siódmym klubem z największą liczbą kibiców w Hiszpanii (według niedawnych badań), Real z północno-wschodniej części kraju nie dysponuje dziś absolutnie niczym, by nawiązać do sukcesów sprzed kilkunastu lat. Teraz, gdy Segunda jest bardziej konkurencyjna niż kiedykolwiek upłynie trochę wody w rzece Ebro, zanim ten zasłużony klub zobaczymy ponownie wśród 20 najlepszych ekip w Hiszpanii. Na razie musi walczyć z największym kryzysem w historii swojego funkcjonowania. Na szali jest bowiem nie powrót do La Liga, a dalsza egzystencja na piłkarskiej mapie.