Swoją brutalnością zmienił UFC. Wrócił zza grobu, teraz powstał o nim hitowy film

Do polskich kin wchodzi właśnie "The Smashing Mashine" w reżyserii Benny'ego Safdiego. To dobra okazja, aby przypomnieć, kim był Mark Kerr - tytułowy bohater filmu, jeden z najważniejszych zawodników MMA w historii. Człowiek, który są brutalnością zmienił tę dyscyplinę.
Jeśli teraz rozliczne gale sportów walki wydają się wam nieokrzesane, pomyślcie, że w latach 90. było znacznie, znacznie gorzej. Krew lała się strumieniami, zawodnicy wkładali palce do oczu rywalom, a mimo tego unikali dyskwalifikacji; straty zębów lub turnieje, które zmuszały uczestników do toczenia kilku walk w bardzo krótkim odstępie czasu, były na porządku dziennym. To czysty, nieokrzesany chaos. I być może dlatego tak bardzo pociągał Marka Kerra.
Narodziny
Kerr jest postacią skomplikowaną. Z jednej strony miał gigantyczne serce do walki. Z drugiej był człowiekiem tak pogrążonym w bólu - potęgowanym przez problemy w relacji z wybranką - że zmuszonym do uciekania w używki. Kerr to prekursor, postać formatywna dla początków UFC (niedawno wprowadzony do tamtejszego HoF), a jednocześnie sportowiec uzależniony od leków, nadużywający alkoholu, walczący o życie nie z powodu odniesienia ran, lecz demonów spoglądających z dna butelki. To nie do końca sprzeczności, to złożoność Amerykanina.
- Te walki to postawienie wszystkiego na szali, ryzykowanie, bo kusi ewentualna nagroda. Możesz mieć za sobą 12 tysięcy widzów, którzy cię wspierają. To orgazmiczne uczucie, zwierzęce. Masz w ringu dwóch gości rywalizujących ze sobą w najbardziej prymitywny sposób - mówił Kerr na początku swojej kariery w MMA, poprzedzoną udanymi występami w zapasach. Dość powiedzieć, że był blisko pojechania na IO 1996, ale przegrał rywalizację o miejsce w kadrze z Kurtem Angle, późniejszym triumfatorem, a także legendą WWE i TNA.
Po porażce z Angle'em, Kerr postanowił skupić się na MMA. Karierę "The Smashing Mashine" zaczął na dobrą sprawę bardzo późno. Miał 28 lat, gdy, za namową swoich przyjaciół i mentorów, debiutował w szalonym turnieju World Vale Tudo Championship 3. W dokumencie "How The Smashing Machine Changed MMA" wspomina, że w momencie wyjścia na brazylijski ring był kompletnie przerażony. Chociaż uchodził za jednego z faworytów, to nie myślał o zwycięstwie, ale o przetrwaniu. A potem zabrzmiał pierwszy gong.
W debiutanckiej walce Kerr zmasakrował Paula Varelansa. Weteran UFC był kilkanaście centymetrów wyższy (do ringu wchodził nad górną liną), ważył też 40 kilogramów więcej niż Kerr. A mimo tego stał się pierwszą ofiarą nowej siły. Gdy Kerr przewrócił Varelansa na matę, walka była w zasadzie skończona. Przez następne minuty Kerr okładał twarz rywala gołymi pięściami, zasypywał go również gradem uderzeń kolanem. Dopiero gdy twarz Varelansa zmieniła się w krwawą miazgę, sędzia przerwał walkę.
Chwilę później kolejny rywal "The Smashing Mashine" salwował się ucieczką z placu boju po stracie dwóch zębów. Tym samym w WVTC 3 pozostało dwóch zawodników - finał rozegrano między Kerrem, a Fabiem Gurgelem, przedstawicielem gospodarzy. I był to finał niczym z koszmaru. Walka nie miała limitu czasowego, ciągnęła się 30 minut. Gurgel odmówił poddania się, chociaż rozcięto mu nie tylko twarz. W końcu wkroczyli lekarze, nakazali zakończenie pojedynku. Istniało ryzyko, że Gurgel po prostu umrze walcząc z Kerrem.
Wszystkie chwyty dozwolone
Pół roku później "The Smashing Mashine" wszedł do świata UFC. Dla organizacji powoli pogrążającej się w problemach finansowych było to sporym osiągnięciem. Kerr również się cieszył, chociaż coraz mocniej pochłaniały go leki przeciwbólowe. Po latach przyznał, że już na tamtym etapie był uzależniony.
Kerr wziął udział w turnieju UFC 14 i bez trudu wygrał walkę półfinałową. Moti Horenstein, specjalizujący się w krav madze, wyglądał przy nim jak dziecko. Kerr nie tylko przytył względem występów w Brazylii, ale nabrał więcej masy mięśniowej. Miał tkankę tłuszczową na poziomie 5%, co zawdzięczał sterydom. Wyglądał jak odarty z kostiumu Superman, nikt nie zdziwiłby się, gdyby dostał zaproszenie od Vince'a McMahona. Wyglądał jak bóg. Zniszczenia, rzecz jasna.
Kerr zgarnął drugi tytuł po walce z Danem Bobishem - włożył mu podbródek w oko i zmusił do poddania. Dyskwalifikacji nie było, takie zagrania uznano za legalne w ówczesnej UFC. Regulamin sprzyjał szaleńczemu sposobowi walki zawodnika z Toledo, chętnie korzystającemu też z uderzeń głową i kolanami w parterze. Jednocześnie Kerr czuł, że wciąż pojedynkuje się bez planu, dlatego nawiązał współpracę z trenerami boksu. Efektem była dominacja na UFC 15 - walka z Gregiem Stottem trwała 17 sekund (wtedy trzecia najkrótsza w historii UFC), a finał z Dwayne'em Casonem niespełna minutę. Kerr miał bilans 8-0, a, nie licząc rzeźni z Gurgelem, spędził na macie niespełna dziesięć minut.
Ale w UFC "The Smashing Machine" nie miał już czego szukać. Naciski polityczne sprawiły, że organizacja, a także inne pozwalające na rywalizację w myśl zasady wszystkie chwyty dozwolone, trafiła do podziemia. Na UFC nie było miejsca w telewizji, co oznaczało, że nie było też pieniędzy.
Big in Japan
Rozwiązaniem okazała się Japonia, gdzie ciągnęło wiele talentów z UFC. Jednocześnie włodarze UFC starali się zatrzymać Kerra u siebie, wytoczyli proces, utrzymywali, że mają prawa do jego wizerunku na całym świecie, ale to jedynie opóźniło pierwszą walkę Kerra w Azji. Organizacja Pride widziała w "The Smashing Machine" swoją główną atrakcję dla i tak szalenie popularnego w Japonii MMA, zatem płacenie za walkę pięć razy więcej niż w USA nie stanowiło problemu.
Kerr dominował na rynku azjatyckim, więc w międzyczasie szukał też bardziej egzotycznych wyzwań. Wyjechał do ZEA, gdzie na oczach możnych zniszczył konkurencję w ADCC Submission Fighting World Championship. Następnie wrócił do Japonii, aby stanąć przed swoim największym wyzwaniem. We wrześniu 1999 roku zmierzył się z Igorem Wowczanczynem. Jeśli Kerr był wtedy najlepszy na świecie, to Ukrainiec był najbardziej zdeterminowany. W cztery lata stoczył 40 walk, przegrał tylko dwie. Nic więc dziwnego, że na ich starcie patrzył cały świat MMA.
Znamienne natomiast, że Kerr się do tego pojedynku nie przygotował. Na kilka tygodni przed walką był w ciągu alkoholowym, zażywał też inne substancje. Wowczanczyn wykorzystał słabą formę rywala. Narzucił mu swoje warunki, zdominował, znokautował kolanami na głowę. Chociaż werdykt później zmieniono, a walkę uznano za nierozstrzygniętą ze względu na nielegalne uderzenia posyłane przez Rosjanina, "The Smashing Machine" znalazł się na deskach.
Kerr, jak słyszymy w "How The Smashing Machine Changed MMA", sięgnął dna. Problemy z używkami, sterydy, niezwykle brutalne walki i toksyczna relacja z dziewczyną niszczyły go nie tylko od zewnątrz, ale i od środka. Przedawkował niespełna miesiąc po starciu z Wowczanczynem. Uratowano go w ostatniej chwili, był właściwie nieświadomy, utrzymywał przytomność przez niespełna pół minuty, po czym znów ją tracił. Miał przed sobą dwa wyjścia - śmierć lub odwyk. Na szczęście postawił na to drugie.
Legenda
Do akcji wrócił w 2000 roku, zręcznie rozprawił się Ensonem Inoue w rundzie otwarcia Pride Grand Prix, wobec czego wydawało się, że jest na dobrej drodze do odzyskania świetności. Okazało się jednak, że był to jeden z ostatnich przebłysków legendarnego zawodnika. Przed kolejnym starciem w PGP "The Smashing Machine" wrócił do swojej partnerki, wrócił też do alkoholu. Rozbity psychicznie i fizycznie przegrał walkę otwierającą właściwy turniej, a po triumf sięgnął ostatecznie Mark Coleman.
Zwycięstwo przyjaciela było dla Kerra niewielkim pocieszeniem. Amerykanin cały czas starał się wrócić na dobre tory, ale bez konkurencji był jedynie w ADCC. Od grudnia 2000 do sierpnia 2009 stoczył 12 walk w MMA, większość z nich niepotrzebnie, większość też, bo aż dziesięć, przegrał. Musiał się wycofać i rozpocząć normalne życie. Ale czy Mark Kerr potrafił normalnie żyć?
Przez długi czas wydawało się, że nie. Największym z demonów dawnego mistrza stał się pochłaniający codzienność alkohol. O Kerrze w gruncie rzeczy zapomniano, znany był tylko największym fanatykom UFC. Być może świat nigdy nie przypomniałby sobie o "The Smashing Machine", gdyby on sam o to nie zadbał. Kerr poprosił o pomoc, a jego syn poprosił, aby ojciec przestał pić. Kerr znalazł w sobie odwagę na zaakceptowanie tych warunków, a co najważniejsze - obietnicy dotrzymał.
Od 2018 roku jest czysty. Niedawno został wprowadzony do Galerii Sław UFC, co jest w pełni zasłużone, biorąc pod uwagę jak bardzo jego styl przyczynił się do zmiany obowiązujących zasad. Dziś większość popisowych zagrań Amerykanina jest już nielegalna. Ale czy ktoś powiedział, że do historii przechodzi się wyłącznie w piękny sposób?
Benny Safdie zrozumiał, że nie i to właśnie historię Kerra wybrał na temat swojego pierwszego solowego filmu. Tegoroczne "The Smashing Machine" zdobyło Srebrnego Lwa na festiwalu w Wenecji, było wielkim triumfem Safdiego, The Rocka wcielającego się w postać Kerra, ale i samego Kerra, który wraz z ekipą filmową brylował na czerwonym dywanie. To pozwala wierzyć, że swą zdecydowanie najważniejszą i najtrudniejszą walkę Kerr w istocie wygrał.