Takiego rankingu UEFA nikt się nie spodziewał. Lech przybliżył nas do piłkarskiego cudu

Takiego rankingu UEFA nikt się nie spodziewał. Lech przybliżył nas do piłkarskiego cudu
Pawel Jaskolka / pressfocus
Jan - Piekutowski
Jan PiekutowskiWczoraj · 23:26
Lech zrobił swoje i zwiększył szanse na coś, co się, państwo drodzy, fizjologom nie śniło. Dzięki epickiej wygranej "Kolejorza" zatańczyła iskierka nadziei, że mistrz Polski będzie miał automatyczny awans do Ligi Mistrzów. Rzecz, umówmy się, ze wszech miar niesłychana.
Trzeba do tego podchodzić z pewną rezerwą, ale właśnie dostaliśmy dowód na faktyczny rozwój polskiej piłki klubowej. Ekipa z Islandii przyjechała do Poznania i została pożarta, przeżuta i wypluta. 7:1 na własnym boisku zamyka kwestię awansu do III rundy eliminacji Ligi Mistrzów, co oznacza, że "Kolejorz" może się w rewanżu przyjemnie oszczędzać, a przede wszystkim, że jest już w zasadzie pewny wejścia do fazy ligowej przynajmniej Ligi Konferencji.
Dalsza część tekstu pod wideo
To świetne informacje, a polska piłka ma prawo do apetytu na coś znacznie większego. Przy idealnym scenariuszu - założeniu, że do fazy ligowej pucharów awansują jeszcze Legia, Jagiellonia oraz Raków - Ekstraklasa będzie głównym faworytem do zajęcia dziesiątego miejsca w rankingu UEFA. Ono zaś oznacza, że mistrz Polski byłby automatycznie zakwalifikowany do Ligi Mistrzów. Rzecz wielka.
Wypada się cieszyć, że to już nie bajka z mchu i paproci, ale faktyczny stan rzeczy. Gdyby Ekstraklasa była tak beznadziejna, jak wiele osób stara się to przedstawić, porównywalne założenia byłby kompletnie oderwane od rzeczywistości. A tu proszę - wystarczy spełnić cztery (właściwie trzy) warunki, aby nasz klubowy futbol wywindować w rejony nieznane od czasów piłkarskiej prehistorii. Niby niemożliwe, ale przecież w podobnie zdystansowany sposób podchodzono do kwestii wskoczenia na aktualną, czyli trzynastą lokatę.
Nawet jednak jeśli ten szalony, brawurowy plan nie zostanie zrealizowany, to dziś wypada świętować. Bo Lech, mający przecież swoje ewidentne problemy na starcie sezonu, pokazał, że rywalizacja z Cracovią czy Legią to jedno, ale jak przyjeżdża Breidablik, no to nie ma zmiłuj. Islandczyków zmieciono w pył, "Kolejorz" rządził pod absolutnie każdym względem. Od samego początku dominował nad przyjezdnymi, koncentrację wypuścił na jedynie kilka krótkich chwil w całym spotkaniu.
Tym samym nie będę uciekał przed stwierdzeniem, że Ekstraklasa urosła w siłę. Tak się w istocie stało. W poprzednim sezonie dwa kluby zanotowały kapitalne wyniki w Lidze Konferencji w dużej mierze dzięki zwycięstwom z rywalami, których wcześniej się obawiano. Teraz Lech zapewnił sobie jesień w pucharach dzięki gargantuicznej wygranej z rywalem, którego wcześniej się obawiano. Klasa, tak to powinno wyglądać.
Narracji nie zmieni nawet czerwona kartka dla Islandczyków. Poznaniacy zapracowali na to, aby przeciwnicy grali w osłabieniu. Punktowali każdy ich mankament i na szczęście nie odpuścili po zmianie stron. Chociaż zdobyli wówczas "tylko" dwie bramki, to były to trafienia istotne. Pokazały one, że Lech pozostaje drużyną ambitną, a także pozwoliły Mikaelowi Ishakowi na skompletowanie pierwszego hat-tricka w barwach poznaniaków, od teraz jest on również najlepszym zagranicznym strzelcem w historii polskich występów w europejskich pucharach.
Ishak umocnił status legendy nie tylko klubu, ale i Ekstraklasy. Dołożył coś, czego mu zwyczajnie brakowało. Bo chociaż Szwed goli dla Lecha strzelił mnóstwo, to zero hat-tricków mogło uwierać niczym kamyk pod dużym palcem u stopy. Uporczywa niewygoda odeszła w niepamięć.
Warto przy tym pamiętać, że bohaterów wielkiej wygranej nad Breidablikiem było więcej. Kapitalne zawody rozegrał choćby Joel Pereira. Portugalczyk wrócił na swoją nominalną pozycję kosztem Roberta Gumnego, co okazało się doskonałym posunięciem Nielsa Frederiksena. Pereira odzyskał swobodę i właściwe czucie przestrzeni. W ofensywie był znacznie lepszy niż wtedy, kiedy spotkania zaczynał na prawym skrzydle.
Wyjątkowo dobrze wypadli również Michał Gurgul, Leo Bengtsson i Filip Jagiełło. Wreszcie wypada pochwalić występ Timothy'ego Oumy. Kenijczyk popełnił jeden poważniejszy błąd (na szczęście bez konsekwencji), ale przede wszystkim zaprezentował się z zaskakującej strony. Okazało się, że 21-latek nie tylko sprawdza się w roli przecinaka, ale też bardzo swobodnie czuje się z piłką przy nodze. Rozgrywał, brał rywali na plecy, z lekkością wychodził z pola karnego. Oczywiście, zrobił to na tle osłabionych Islandczyków, ale nie tłumaczmy każdego sukcesu w ten sposób. Może pozwólmy sobie na tę odrobinę radości, kiedy polski klub uczciwie harował.
Nie bierzmy więc gigantycznego zwycięstwa "Kolejorza" w nawias w związku z dyspozycją rywala, lecz podkreślmy, że "Kolejorz" jako kolektyw był od rywala trzy klasy lepszy. Nie da się przypadkowo wygrać 7:1, więc nie udawajmy, że nie ma się z czego cieszyć. Niewykluczone, że jesteśmy świadkami wyjątkowego momentu dla polskiej piłki.

Przeczytaj również