Z kadrą jak Lech i Legia wyrzucili ekipę za 300 mln. Zaraz mogą sensacyjnie wygrać wielkie trofeum
Wspaniała piłkarska baśń Bodo/Glimt miała trwać sezon, maksymalnie dwa, tymczasem wciąż są pisane jej nowe rozdziały. To kapitalna historia budowania zespołu, niezmącona arabskimi petrodolarami, współpracą z inną wielką piłkarską firmą i bez podejmowania nadmiernego ryzyka. Krok po kroku.
Przez 300 dni w roku jest tu zimno, szaro i wietrznie. W kilkunastotysięcznym miasteczku o dźwięcznej nazwie Bodo dni przemijają szybko, a noce dłużą się niemiłosiernie. Uroki położenia. To w końcu rejony tuż za Kołem Podbiegunowym. W jednym z najbardziej wysuniętych na północ miast na świecie bardziej można się spodziewać biegających misiów polarnych, trzymetrowych zasp śnieżnych niż dobrego klubu piłkarskiego. Bodo/Glimt nie jest jednak zwyczajną drużyną.
Mocni na rozkładzie
Cudowna bajka zaczęła się w 2020 roku, kiedy piłkarze Bodo pobili absolutne rekordy norweskiej Elitserien, zdobywając 81 punktów na 90 możliwych i strzelili 103 gole w 30 spotkaniach. Tak zaczęła się ich krajowa dominacja, która trwa do dzisiaj. W ciągu pięciu sezonów wygrali ligę czterokrotnie, tylko raz oddali tytuł, trzy lata temu w ręce Molde FK. Apetyt rośnie zaś w miarę jedzenia. Własne poletko okazało się zbyt małe i ekipa z północy ruszyła na podbój Europy.
W ciągu ostatnich czterech lat pokonała takie znaczące marki jak Ajax, Besiktas, Dinamo Zagrzeb, Celtic i wreszcie rozgromiła Romę Jose Mourinho 6:1. Napędziła też stracha Arsenalowi i Manchesterowi United. Zdarzały się też i wpadki, najbardziej bolesne… z Polakami. W sezonie 2021/22 z boju o Ligę Mistrzów już na wstępnym etapie Norwegów wyeliminowała Legia, a półtora roku później Lech wyrzucił z playoffów Ligi Konferencji.
Powstawali, otrzepywali się i próbowali ponownie. W tym sezonie Ligi Europy przeszli samych siebie. Na rozkładzie mają dwa portugalskie zespoły: Bragę i Porto, w play-offach po fazie ligowej wyeliminowali Twente, a potem dwa rozegrali fantastyczne mecze w 1/8 finału z Olympiakosem i epickie z Lazio o awans do półfinału. Żaden inny norweski klub nie dotarł do ostatniej czwórki żadnych europejskich rozgrywek. Teraz czeka na nich boss ostateczny, Tottenham.
Awans do finału byłby o tyle niespodziewany, że Norwegowie dysponują kadrą pasującą bardziej do konkurowania w Lidze Konferencji, a i tak nie do końca. Według Transfermarkt wszyscy piłkarze Bodo łącznie wyceniani są na około 43 miliony euro. Dla porównania, kadry Lecha i Legii są warte około 36 milionów, a Lazio prawie 300 milionów, czyli siedem razy więcej. Rozwój ekipy z fiordów dowodzi, że w piłce nożnej idee na szczęście wciąż mogą konkurować z pieniędzmi, a talent potrafi pokonać prestiż.
Metody Knutsena
To wszystko wydaje się nierealne, gdy wraca się myślami do początku ubiegłej dekady. W 2011 roku Bodo/Glimt znajdowało się w dramatycznej sytuacji finansowe. Nie mieli tam pieniędzy na tzw. kitmana, człowieka odpowiedzialnego za stroje. Piłkarze sami sobie prali getry, koszulki i spodenki. Zwyczajnie dziadowali.
Wcześniej, do 1971 roku, klub nie mógł nawet uczestniczyć w rozgrywkach ligowych. Federacja nie pozwalała występować ekipom z północy, bo dla konkurencji z południa podróże do Bodo byłyby niczym wyprawy polarnika Marka Kamińskiego. Do 2017 roku klub miotał się między Eliteserien a 1. Divisjon, ryzykując przy kilku okazjach bankructwo. Ostatecznie finanse udało się wyprowadzić na prostą. Ratunek przyszedł ze strony kibiców, którzy łożyli na zespół z własnych prywatnych pieniędzy, ale jasne było, że wózek długo tak nie pociągnie. Na szczęście wszystko zmieniło się za sprawą jednego człowieka.
Nie, nie przyszedł ani saudyjski szejk, ani inny bogaty sponsor. Z polderów nieopodal miasta nie wytrysła też nagle ropa naftowa. Do bram klubowego budynku zapukał Kjetil Knutsen. Ojciec sukcesu Bodo. Już teraz żywa legenda.
Został zatrudniony osiem lat temu jako asystent. Rok później, po awansie do Elitserien, objął stanowisko pierwszego trenera. Od początku działał nieszablonowo. Zaprosił do współpracy Bjoerna Mannsverka, byłego pilota myśliwca, który brał udział w misjach wojskowych w Afganistanie i Libii. Mannsverk robił w Bodo jako trener mentalny, mimo że miał co najwyżej ogólne pojęcie o piłce nożnej. Nie to było istotne. Wszedł do głowy zawodników i polecał im, by nie skupiali się na wyniku, a na samym występie. Medytacja, sesje grupowe i indywidualne, wszystko po to, by wypracować odpowiednią technikę koncentracji. Jak widać, opłaciło się.
Kolejny element filozofii Knutsena. Treningi powinny być bardziej wymagające niż mecze. Sesje z piłką to harówka, rywalizacja z przeciwnikiem - nagroda. Trener zaproponował kilka krótkich sesji, wszystkie z piłką i wszystkie na pełnej intensywności. Doskok, odzyskanie futbolówki, podanie do najbliższego i znów doskok. Każdy z piłkarzy musiał być ciągle pod parą. W grze. Dzięki zdyscyplinowanych treningom, agresywnemu stylowi i chłodnym głowom ekipa zbierała owoce. To jednak nadal tylko część przepisu na sukces.
Uwaga na “Żółtą Hordę”
Nie mając zbyt dużej akademii ani rozległej sieci poszukiwaczy talentów, Bodo/Glimt musiało kombinować. Zdecydowało się postawić na piłkarzy lokalnych, z Norwegii. Oczywiście, zdarzały się odstępstwa od tej polityki, w końcu to tu narodziła się gwiazda Victora Boniface’a, który święci triumfy z Bayerem Leverkusen, lecz głównie skupiają się na swoich. I wierzą w umiejętności głównego szkoleniowca.
Kształcą graczy zamiast wydawać wielkie sumy, a potem sprzedają gotowe produkty. Po mistrzowskim sezonie 2020 z klubu ubyli liderzy. Do Milanu za 4,5 mln euro odszedł Jens Petter Hauge (chociaż ostatecznie wrócił do Bodo po kilkuletnich europejskich wojażach), ale najbardziej dochodowym transferem był Albert Gronbaek, za którego Norwegowie zgarnęli od Rennes 15 milionów. Co ciekawe, pomocnik, podobnie jak Hauge, kompletnie sobie nie poradził poza Skandynawią. Dziś grzeje ławę w Southamptonie.
Klub tworzy idealną harmonię między piłkarzami, kibicami i pracownikami. Dlatego też często porównuje się go do Atalanty Gian Piero Gasperiniego. Fani przychodzą na stadion z wielkimi szczoteczkami do zębów. To symbol. Kiedyś jeden z liderów lokalnej społeczności dyrygował nią przyśpiewkami, naśladując ruchy batutą dyrygenta orkiestry. Ta szczoteczka była oczywiście żółta, jak barwy drużyny. Dziś sklepy sprzedają je na pęczki, a przed każdym meczem domowym kapitan drużyny przeciwnej dostaje jedną sztukę na pamiątkę.
Za lojalność “Den Gule Horde”, czyli “Żółta Horda”, jak nazywani się fanatyczni kibice Bodo, zostanie nagrodzona. Następnym projektem bowiem będzie budowa nowego stadionu. Klimatyczny obiekt Aspmyra wkrótce zostanie zastąpiony większą areną, ale właściciele nie zamierzają iść w gigantomanię. Nie ma tu miejsca na niepotrzebny wydatek. Wystarczy 10 tysięcy miejsc, tak by stadion nadawał się na ugoszczenie rywali w fazie ligowej Ligi Mistrzów. Bo ta z pewnością tu niedługo zawita. A Bodo znów będzie gotowe, by sprawić niespodziankę.