Przybywaj, Superligo! Najwyższa pora, by największe kluby utworzyły własne rozgrywki

Przybywaj, Superligo! Najwyższa pora, by największe kluby utworzyły własne rozgrywki
Joan Valls / PressFocus
Cotygodniowe mecze pomiędzy czołowymi drużynami z całego kontynentu zamiast tracących sens spotkań krajowych potentatów z kopciuszkami? Tak świat futbolu może zmienić Europejska Superliga. Powodów do jej powstania jest więcej, niż myślisz.
- Dziś mogę ogłosić wiadomość, która znacząco zmieni perspektywy przychodów klubu w najbliższych latach - odchodzący Josep Maria Bartomeu dobrze wiedział, jak wywołać burzę, i to nie tylko w stolicy Katalonii ani nawet samej Hiszpanii, na sam koniec swojej prezydentury w FC Barcelonie.
Dalsza część tekstu pod wideo
- Wczoraj zarząd zatwierdził warunki uczestnictwa w przyszłej, Europejskiej Superlidze - poinformował.

Lustro społeczeństwa

Bartomeu nie podziękują z pewnością sternicy innych czołowych klubów na kontynencie, choć, tak naprawdę, nie zdradził on niczego, czego od dawna by się nie spodziewano. Powstanie rozgrywek Superligi z udziałem największych i najbogatszych europejskich klubów wydaje się bowiem tak nieuchronne, że szkoda wręcz czasu na planowanie, a co dopiero podejmowanie jakichkolwiek działań mających na celu zatrzymanie, a w zasadzie opóźnienie, tego, co i tak prędzej czy później nastąpi.
- Nie sądzę, by Europa była na to gotowa. To zniszczy Premier League. Jeśli dojdzie jednak do porozumienia pomiędzy największymi angielskimi klubami, to się wydarzy. To również decyzja piłkarska, ale żyjemy w świecie właścicieli-inwestorów. Ich pierwszym celem jest zarobienie większej ilości pieniędzy. Europejska Superliga może być jednym ze sposobów na osiągnięcie tego celu - komentował najnowsze doniesienia Arsene Wenger.
Piłka nożna stanowi część społeczeństwa. Społeczeństwa, w którym sukcesywnie rosną różnice pomiędzy najbogatszymi a najbiedniejszymi. Rozwój futbolu nie może zatem przybrać innego kierunku. Zżymanie się na chciwość największych nie pomoże. Klamka zapadła.
Pomińmy jednak w tym artykule aspekt biznesowy i zastanówmy się nad tym stricte sportowym. Czy rywalizacja w najsilniejszych europejskich ligach ma jeszcze w ogóle sens?

Ligi znanych mistrzów

To stało się już nudne. Nawet pandemia koronawirusa nie przeszkodziła w 2020 roku Juventusowi, Bayernowi Monachium ani Paris Saint-Germain sięgnąć po odpowiednio: dziewiąte i ósme z rzędu oraz siódme w ostatnich ośmiu sezonach mistrzostwo kraju. Barcelona i Real Madryt rozdzieliły tymczasem pomiędzy siebie 15 spośród ostatnich 16 tytułów dla najlepszego zespołu La Liga. Nie inaczej jest zresztą w Polsce, gdzie Legia Warszawa nie zdobywa ostatnio mistrzostwa dokładnie raz na cztery lata. Czy rozgrywki, w których już na starcie wiadomo, kto sięgnie po końcową nagrodę, są nadal na dłuższą metę warte świeczki?
Słusznie można oczywiście w tym miejscu wskazać na Anglię. W minionej dekadzie Premier League wygrywało w sumie aż pięć różnych klubów. Od Manchesteru United pod koniec ery Sir Alexa Fergusona, przez Manchester City, Chelsea i niesamowite Leicester City, aż po zadający kres swojemu 30-letniemu oczekiwaniu Liverpool.
Największa liga świata też jest jednak znacznie mniej wyrównana niż nawet jeszcze kilka lat temu. Wystarczy zwrócić uwagę, z jaką liczbą punktów sięgają ostatnio po tytuł kolejni mistrzowie. Rekordowe 100 “oczek” Manchesteru City w sezonie 2017/18, poprzedzające 98 punktów tej samej drużyny rok później i 99 Liverpoolu kilka miesięcy temu, to nie tylko zasługa potęgi zespołów Pepa Guardioli i Juergena Kloppa. To także “odpowiedzialność” słabości rywali, a w zasadzie - narastających różnic pomiędzy największymi i najmniejszymi klubami w lidze.
Dziś, żeby utrzymać się w Premier League, nie potrzeba uzbierać już “mitycznych” 40 punktów. W ostatnich czterech sezonach do osiągnięcia tego celu spokojnie wystarczyło 35 “oczek”. Ile tracił zaś na koniec rozgrywek 2019/20 trzeci w tabeli Manchester United do pierwszego Liverpoolu? Bagatela, 33 punkty!

Perspektywa małych

Odsuńmy jednak na bok liczby. Te co prawda nie kłamią, ale potrafią przecież zamazać obraz. Przejdźmy do bardziej jakościowej analizy wskazanego zjawiska.
Od kilku sezonów obserwuję rozgrywki Premier League z perspektywy jednego z mniej zamożnych w niej klubów - Burnley. Być może dlatego różnicę widzę jeszcze wyraźniej. Na czym ona polega?
Kiedy Burnley po raz pierwszy pod wodzą Seana Dyche’a awansowało do Premier League w 2014 roku, angielski menedżer już wtedy zwykł określać mecze z czołową “szóstką” rozgrywek jako tzw. “wolne strzały”. Innymi słowy: spotkania, w których nikt nie oczekuje od jego drużyny zdobycia jakichkolwiek punktów. To nie wyniki tych meczów miały zadecydować na koniec sezonu, czy beniaminek utrzyma się w elicie.
Na inaugurację tamtych rozgrywek miejsce w szeregu pokazała zresztą Burnley Chelsea. Na Turf Moor gospodarze szybko objęli prowadzenie, po czym niedługo później zostali znokautowani trzema ciosami wyprowadzonymi przez podopiecznych Jose Mourinho. W dalszej części sezonu, mimo ostatecznego spadku z ligi, “The Clarets” całkiem regularnie urywali jednak punkty największym. W rewanżu na Stamford Bridge potrafili zremisować. U siebie zdobyli po punkcie przeciwko Manchesterowi United i Tottenhamowi. Manchester City pokonali przed własną publicznością i wywieźli remis z meczu wyjazdowego.
Burnley musiało oczywiście liczyć w tamtych spotkaniach na słabszą dyspozycję przeciwnika. Do każdego z nich, zwłaszcza u siebie, przystępowało jednak z realną nadzieją na wywalczenie przynajmniej jednego punktu. Tylko jeden z tamtych meczów (na wyjeździe z Arsenalem, 0:3) przegrało zresztą różnicą więcej niż dwóch goli.
Kilka lat później o podobnym scenariuszu mogę, jako kibic, tylko pomarzyć. I to pomimo tego, że Burnley zakończyło ubiegłe rozgrywki w górnej połowie tabeli. Kiedy przychodzi do starć z Liverpoolem, Manchesterem City, Manchesterem United, Chelsea, Tottenhamem czy Arsenalem, nie zawsze pomaga rozegranie nawet bardzo dobrego meczu. Wystarczy jeden, jedyny błąd, a kończy się porażką. Nie szukając daleko, można przypomnieć sobie niedawny mecz Burnley z Tottenhamem na Turf Moor.
Obrazu nie zmieniają ani remis na Anfield (1:1) ani sensacyjna wygrana na Old Trafford (2:0) w ubiegłej kampanii. Wystarczy wypunktować większość pozostałych rezultatów: u siebie 0:3 z Liverpoolem, 1:4 z Manchesterem City, 2:4 z Chelsea i 0:2 z Manchesterem United czy na wyjeździe 0:5 z City i Tottenhamem, a także 0:3 z Chelsea.
Komu potrzebne są jeszcze takie mecze?

Nieunikniony transfer

Nie ulega wątpliwości, że jedną z kwintesencji sportowej rywalizacji są niespodzianki. Najlepiej takie, jak te z udziałem Leicester City czy Atletico Madryt na przestrzeni ostatniej dekady. Szkopuł jednak w tym, że żadna z tych niesamowitych historii nie wydarzyła się na przestrzeni któregoś z poprzednich czterech sezonów. Różnice tylko rosną. Mistrzowskie tytuły zdobywają ci, co (prawie) zawsze. W meczach krajowych lig coraz częściej padają wysokie wyniki.
Skoro naturalną ścieżkę rozwoju dla utalentowanego piłkarza stanowi transfer z mniejszego do większego klubu, może tak samo powinny postąpić wypełnione takimi zawodnikami zespoły. Przejść z coraz mniej prestiżowych do prawdziwie elitarnych rozgrywek. To zresztą i tak nieuchronne.

Przeczytaj również