W FC Barcelonie panuje "piłkarzokracja" i fetysz Cruyffa. Najlepszy trener - bez nazwiska i autorytetu

W Barcelonie panuje "piłkarzokracja" i fetysz Cruyffa. Najlepszy trener - bez nazwiska i autorytetu
Christian Bertrand / Shutterstock.com
Całe życie marzy się, by tu pracować, a później przeklina się każdy dzień spędzony w klubie. Tak wygląda specyfika prowadzenia Barcelony, gdy z jednej strony przychodzi duma z trenowania najlepszych piłkarzy na świecie (a przynajmniej jednego), a z drugiej godzisz się na pozostawienie honoru za murami Camp Nou. Zaczynając kontrakt z Barcą musisz wiedzieć jedno: to nie ty tu będziesz rządził.
„W najwspanialszych snach nie wyobrażałem sobie, że mogę zostać trenerem Barcelony” – rzucił do dziennikarzy na pierwszej konferencji prasowej Quique Setien. „Nie sądziłem, że taki klub może mnie wybrać” – dodawał nieśmiało. Prawda, Mister, nikt nie sądził. A przynajmniej tych typujących kandydaturę 61-letniego eks-szkoleniowca Betisu nie było zbyt wielu.
Dalsza część tekstu pod wideo

Wybór zgodny z szablonem

Naśladowca filozofii Johana Cruyffa, bezrobotny i bez szczególnego CV. Niekoniecznie naturalna postać na stanowisko głównego zawiadowcy jednego z najbardziej rozpoznawalnych klubów na świecie, czyż nie? Jednak to właśnie ta skromna kariera Setiena zadecydowała, choć pierwszym wyborem Barcelony, czego nikt nie ukrywał, miał być Xavi.
Xavi, czyli kolejny człowiek bez trenerskiego dorobku. Owszem, w przeszłości wybitny gracz, lecz z nikłym, prawie zerowym doświadczeniem na ławce. Jako „miotła” w Al Sadd wsławił się jedynie tym, że z drużyny dominatora katarskiej ligi stworzył ledwie średniaka. Tak czy siak, Barcelona nawet nie próbowała szukać głośnego nazwiska, figury z piłkarskiego topu. Rola trenera maleje, ta tendencja zdaje się być trwała i wzrostowa na całym świecie, ale nigdzie nie widać jej tak bardzo jak na Camp Nou.
Pora na obrazowy przykład. Kiedy Barcelona zatrudniła kogoś, kto na trenerskim rynku widniałby na najwyższej półce? Blisko dwadzieścia lat temu. W 2002 roku włodarze „Dumy Katalonii” zdecydowali się ponownie zaufać Louisowi van Gaalowi, który właśnie rozwiązał umowę z rodzimą reprezentacją po kompromitujących eliminacjach do mistrzostwach świata. Holender zawsze otrzymywał w Barcelonie komfort i czystą kartę. To on orzekał o tym, jakim stylem zagra „Blaugrana” i jakich sobie dobierze wykonawców. Po nieudanym powrocie klub postanowił odwrócić proces decyzyjny.

Styl jest wszystkim

Od tej chwili, to trenerzy mieli się dostosować do wymagań narzuconych przez włodarzy. Mianowicie, piłkarze pod skrzydłami nowego szkoleniowca mieli grać jednolitym stylem: ekstremalnie ofensywnym, naciskającym, pełnym podań, a więc takim, który wprowadził Cruyff w latach 1988-1996, gdy to on rządził w szatni. Po zakończeniu kariery, słynny trener nadal miał duży wpływ na funkcjonowanie drużyny. W 2003 roku, nowy prezes Joan Laporta poprosił Cruyffa o wskazanie następcy, a ten namaścił Franka Rijkaarda, który przyjechał do Katalonii i wygrał Ligę Mistrzów trzy lata później.
Przyszedł kres Rijkaarda i trzeba było znaleźć kolejnego kandydata na gorący stołek. Wysłańcy klubu polecieli do Lizbony i niewiele brakowało, a wróciliby z Jose Mourinho. Zatrudnienie go wydawało się naturalnym wyborem, w końcu Portugalczyk wcześniej już pracował w Barcelonie jako tłumacz i asystent Bobby’ego Robsona, a później van Gaala.
Na przeszkodzie stanęło, no właśnie, defensywne nastawienie drużyn, jakie prowadził. Wtedy Barca wyznaczyła człowieka „bez nazwiska” Pepa Guardiolę, który wprawdzie jako piłkarz był w ścisłym czubie zawodników na swojej pozycji, jako trener natomiast prowadził tylko jedną ekipę – rezerwy Barcelony. Co się działo później? Nawet nie trzeba opisywać.
Dość powiedzieć, że Katalończykom na tyle przypadł do gustu pomysł z Guardiolą i widząc wypełniającą się gablotkę z pucharami, sukcesywnie podpisywali umowy z szeregiem mniej znanych szkoleniowców. Najpierw pałeczkę przejął asystent Pepa, Tito Vilanova, a po jego rezygnacji do gry wszedł niezbyt popularny Argentyńczyk, „Tata” Martino.
Wszyscy bez nazwisk, za to z genami, z tzw. “DNA Barcelony”. W tym klubie to nie trener jest szefem. Nie decyduje o tym, jak gra drużyna. O stylu decyduje historia, a teraz w dużej mierze gracze, w szczególności Leo Messi.

Milczący wódz

Zapewne każdy przynajmniej raz słyszał o micie „braku charyzmy” u Argentyńczyka, jego introwertyczności. To zwodnicze hasełka. W szatni jest twardym, wymagającym liderem, ze zdecydowanymi i jasnymi poglądami na temat sposobu gry w piłkę nożną. Barca zdołała utrzymać go w klubie, prezentując świetny futbol prawie tydzień w tydzień, przez piętnaście lat. Prezydenci FCB wręczyli mu klucze do Camp Nou, dali mu, nie przesadzając zbytnio, nieograniczoną władzę. De facto, to Messi panuje w Katalonii, chociaż nikt w klubie się do tego nie przyzna.
Sytuacja z zeszłego lata. Według wielu ekspertów, misję sprowadzenia Neymara z powrotem do Barcelony zainicjował nie kto inny, jak właśnie Messi. Postawił Bartomeu pod ścianą. Ten spojrzał na mocno podatnego na kontuzje, już niemłodego napastnika, sprawdził wszelkie możliwości i uznał, że 200 milionów euro, które chciało PSG, to jednak stanowczo za dużo.
Misja zakończyła się niepowodzeniem, ale marketingowcy Barcy znaczną część lata spędzili na robieniu pozorów, na udawaniu, że Neymar za chwilę znowu, jak dawniej, pojawi się w bordowo-granatowej koszulce. W końcu jednak musieli przekazać Argentyńczykowi hiobową wieść: „Przykro nam, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale nie udało się go kupić”.
Styl gry aktualnych mistrzów Hiszpanii jest zdeterminowany przez Messiego, ale także innych, starszych członków zespołu, takich jak Gerard Pique czy Sergio Busquets. W ostatnich latach Leo zawyrokował, że nie ma już sił ciągle naciskać na przeciwnika i chce większość czasu spędzać bliżej środka niż na skrzydle.
Ktokolwiek ma prowadzić drużynę, musi się do tych warunków zaadaptować. Efektem tego jest niepełny pressing zawodników lub nawet jego brak. Bo jak zaordynować ciągłą presję na obronie rywala, gdy ma się z przodu Suareza i Messiego, piłkarzy dawno po trzydziestce?

Człowiek “na chwilę”

Przy wpływach Leo każdy trener rozumie, że jego rola nie znaczy praktycznie nic. Potwierdzają to przedstawiciele mediów, których kiedyś ugościł „u siebie” Ernesto Valverde. „U siebie” specjalnie zostało wzięte w cudzysłów, bo w jego gabinecie nie było praktycznie niczego, co należało do niego. Niczego osobistego. Białe ściany, tablica z harmonogramem treningowym, biurko. Jakby był tu jedynie „na chwilę”. Pracujesz z tym, co akurat znajdziesz w szufladzie.
W serialu dokumentalnym „Matchday”, wyprodukowanym przez Rakuten, sponsora klubu, te zależności widzimy doskonale. W szatni nakręcono kilka scen, gdzie wyraźnie pokazano, hmm, powiedzmy ograniczony autorytet Valverde.
Chwilę przed rozpoczęciem meczu, wygłasza krótką przemowę i trudno uznać ją za płomienną. Po niej swój monolog rozpoczyna Messi, w którym podkreśla potrzebę spokojnego myślenia. „Nie tracimy głowy, jak zawsze, nie za szybko” – i tyle. Na boisko.
Kto widział szatnię Red Bulla Salzburg w przerwie meczu Ligi Mistrzów z Liverpoolem albo Francji, przed finałem Mistrzostw Świata, gdzie prym wiedli zarówno trener Didier Deschamps, jak i piłkarze, głównie Paul Pogba oraz Raphael Varane, wie, o co chodzi.
Motywacja stała się jednym z najważniejszych dziedzin futbolu, a zasługi triumfalnych pochodów Liverpoolu czy wcześniej Realu Madryt przypisuje się zazwyczaj trenerom-motywatorom: Kloppowi i Zidane’owi.
W Barcelonie jest inaczej, specyficznie, a samowspieranie się wygląda gorzej niż w szkolnych reprezentacjach, gdzie przodują slogany typu „Raz, dwa, trzy! Wygramy my”.
I nawet jeśli Setien jakimś cudem wygra Ligę Mistrzów, co obiecywał przed sezonem kibicom Messi, będzie jedynie jednym z wielu głosów w szatni. I wcale nie najsilniejszym. Nie dlatego, że jest słaby, ale dlatego, że sam to zaakceptował. Że usunie się w cień, że nie będzie przeszkadzał, a trochę pomoże, uporządkuje, wniesie odrobinę żywszej energii.
Tak długo, jak Barca ma w składzie doświadczone aktywa, światowej klasy piłkarzy pokroju Messiego, a także zachowane ostatki stylu Cruyffa, tak długo trener z silną osobowością jest tu zbędny. A nawet niemile widziany.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również