Choreografie, oprawy i narkobiznes. Magia stadionów w cieniu drugiego dna formacji kibicowskich

Choreografie, oprawy i narkobiznes. Magia stadionów w cieniu drugiego dna formacji kibicowskich
dotshock/shutterstock.com
Nielegalne pokazy pirotechniczne, butelki rzucane na murawę stadionu, wyrywanie krzesełek, zdewastowane trybuny obiektów sportowych, pomeczowe ustawki. Ponadto pieśni odśpiewywane przez tysiące gardeł podczas piłkarskich spektakli oraz niesamowity doping, porywający tłumy i budzący ducha rywalizacji. Każdy medal posiada dwie strony, nie inaczej jest wśród formacji kibicowskich, w których często pod maską oddania drużynie skrywa się mroczniejsza strona futbolu.
Powiedzmy sobie szczerze: bez odpalonych rac, zarzucanego dopingu, poczucia wspólnoty pomiędzy sympatykami poszczególnych zespołów, potyczki piłkarskie byłyby nudniejsze niż flaki z olejem. Nieraz doświadczaliśmy na własnej skórze sytuacji, kiedy spotkania rozgrywano przy pustych trybunach i nawet zawodnicy nierzadko odczuwali brak czegoś, czego kupić się nie da. Atmosfery, którą potrafią zgotować tylko zagorzali kibice.
Dalsza część tekstu pod wideo
Każda społeczność ma własną, niezachwianą konstrukcję, podobnie jest w przypadku zorganizowanych grup fanów futbolu. Hierarchia musi obowiązywać, ponieważ w przeciwnym razie zapanowałby chaos, aczkolwiek – patrząc z innej perspektywy – niektóre formacje kibicowskie są wręcz odpowiedzialne za sianie szeroko pojmowanej anarchii. Jej brak zaburzyłby funkcjonowanie dobrze naoliwionych maszyn, zrzeszających pasjonatów piłki nożnej na całym świecie.

Zapięte „Pasy” i jazda bez trzymanki

W latach 90. struktury formacji kibicowskich Cracovii działały na zasadzie następującego podziału: chłopaki z jednego osiedla stanowili nierozłączną paczkę, spotykali się na kilka godzin przed meczem i po starciu ulubionego zespołu wybierali się na imprezowanie. Przy okazji zdarzało się im pogonić kilku miłośników barw drużyny przeciwnej i na tym polegała rozrywka w tamtym okresie.
Nieformalnym przywódcą ekipy był Artur, który cieszył się największym szacunkiem ze względu na swoją kryminalną przeszłość. Jednak w ten sposób kreśliły się czasy jeszcze przed erą wejścia na rynek narkotyków. Później wszystko zaczęło się zmieniać i fanów „Pasów” zjednoczył wokół siebie niejaki Roman, który już od dawna siedział w tym biznesie. Chuligani byli jego przepustką do dystrybucji prochów, o czym wspomina dawny członek struktur:
- Narkobiznes przynosił wówczas ogromne dochody i grupa rosła w siłę. Wiadomo, że gdzie w grę wchodzi gruba kasa, kończy się koleżeństwo i przyjaźń. Z tego właśnie powodu formacja została rozbita na mniejsze obozy i każdy z nich miał już swojego lidera. Gdy Roman trafił do za kratki, wszystko zaczęło się walić. Tak powstał między innymi „Antidogclub”, którego przywódcą był znany teraz raper, „Łowcy Psów”, „Jude Gang” czy młoda „Anty-Wisła”.
Wszyscy kibicowali jednemu klubowi, ale tak naprawdę rywalizowali ze sobą o wpływy na mieście. Z upływem czasu zmieniały się składy i liderzy z prozaicznych przyczyn, jak pobyt w zakładzie karnym lub śmierć, jednak większość formacji egzystuje w świecie futbolu do dziś. Przywołany przez naszego rozmówcę Roman już dawno wyszedł z więzienia, lecz wszystko uległo tak gruntownym reorganizacjom, że musiał wyprowadzić się do innego miasta, ponieważ jego interesy przejęli młodzi.
Fanatycy nadal jednoczą się w dniu meczu na jednym sektorze i kibicują razem, ale w istocie rzeczy niejednokrotnie mają między sobą tzw. „kosę”. Inaczej było kiedyś w innym krakowskim klubie, mianowicie w Wiśle, gdzie struktury wyglądały niczym w służbach wojskowych. Był zarząd i kapitanowie, którzy dowodzili własnymi kompaniami. W dużej mierze zawsze ze sobą współpracowali, poza małymi wyjątkami.

Od chuliganki po działalność gospodarczą

Początki ruchów kibicowskich w Polsce sięgają lat 70. ubiegłego wieku, kiedy za formowanie pierwszych tego rodzaju stowarzyszeń wzięli się fani Legii Warszawa, ŁKS-u oraz bytomskiej Polonii. Głównym czynnikiem, który oddziaływał na szalikowców „Wojskowych” do stworzenia magii na stadionach, była wizyta fanów Feyenoordu Rotterdam podczas meczu w ramach Pucharu Mistrzów, rozgrywanego przy ulicy Łazienkowskiej w 1970 roku.
Kilka tysięcy holenderskich sympatyków stawiło się w stolicy naszego kraju z biało-czerwonymi szalikami, byli ubrani w koszulki w barwach ukochanego klubu i uzbrojeni w rozmaite gadżety. Flagi z logiem drużyny to standard, ale dodatkowo: kołatki, piszczałki, trąbki, czyli cały asortyment, który czyniły wokół olbrzymi hałas. Na ich głowach dumnie spoczywały olbrzymie cylindry z napisem „Feyenoord”.
To był impuls do wykreowania czegoś odwzorowującego tamten doping. Niebawem kibice urozmaicali obiekty sportowe flagami wywieszanymi na płocie. Często własnoręcznej roboty, lecz również skrojonymi z miejsc publicznych. Poza tym, światła stadionowych jupiterów ujrzały pierwsze transparenty zagrzewające zawodników do walki o zwycięstwo. W Polsce nastąpił prawdziwy przełom i nowatorska wizja kibicowania opanowała całą ojczyznę.
Po zmianie ustroju politycznego, gdy więcej mówiło się o wolności słowa, na trybunach dostrzegalne były coraz większe flagi ze znacznie odważniejszymi hasłami. O ile tuż przed upadkiem komuny na flagach widniały wyłącznie nazwy klubów oraz dzielnice miasta, z których pochodzili fani, o tyle w latach 90. już można było pozwolić sobie na inwencję twórczą. Powoli do głosu dochodziły też pokazy pirotechniczne. Najczęściej z wyrobów domowej produkcji, wykonanych z niezniszczalnej saletry. Rozkwit polskiej myśli kibicowskiej trwał w najlepsze.
Potem szarfy, baloniady, racowiska, różnego rodzaju treści przedstawiane za pomocą kartonów na sektorach stadionów, a także „ogniste wodospady”, dzięki którym obserwowaliśmy, jak na tamten okres, wyborne choreografie i majestatyczne oprawy. Z czasem wszystko zaczęło się przejadać, zewsząd wiało monotonią, jednak Polska w kwestii dopingu odcisnęła ślad na mapie piłkarskiej Europy.
Wkrótce, pragnąc wyprzedzać się w wyścigu o laur najwspanialszych opraw, zrzeszone ekipy sympatyków futbolu zdały sobie sprawę, że nieodzownym jest zalegalizowanie stowarzyszeń w porozumieniu z klubami. Aby otrzymać dotację od klubowych działaczy, rejestrowało się grupy fanów jako działalności gospodarcze, co pozwoliło poszczególnym brygadom na dofinansowania i zarabianie pieniędzy na sprawie, za którą gotowi byli oddać serce.

Podzielona Lizbona

Skoro skosztowaliśmy łyku wiedzy dotyczącego naszego krajowego podwórka, postanowiliśmy zerknąć, jak sytuacja ma się za jego granicami. Pomijając już wariackie wybryki przy derbowych spotkaniach w Stambule, Glasgow czy chociażby Belgradzie, warto uważniej przyjrzeć się działaniu kręgom portugalskich sympatyków piłki nożnej, zatem przenosimy się do Lizbony. Na celownik bierzemy fanów Sportingu.
Mechanizmy fanatyków lizbońskiego klubu ukształtowały segregację na cztery podstawowe grupy: „Juve Leo”, „Directivo Ultras XXI”, „Torcida Verde” oraz „Brigada Ultras”. Każda z nich okupuje oddzielną część trybun stadionu. Najstarszą i najpopularniejszą formacją, założoną w 1976 roku, jest „Juve Leo”. Ta struktura kibicowska żyła na bazie sojuszu wytworzonego z fanami FC Porto, czyli ekipą „Super Dragoes”.
Ich wspólnym wrogiem stały się wówczas zorganizowane grupy ultrasów Benfiki. Nie czuli żadnego strachu przed oponentami, ani przed głoszeniem haseł sprzeciwiającym się systemowi, korupcji w piłce nożnej, jak również rasizmowi. Respekt wśród miłośników futbolu zyskali sobie m.in. krojąc barwy takich zespołów piłkarskich, jak AS Roma i Victoria Guimaraes.
W 1982 roku kibice Benfiki odpowiedzieli, zakładając grupę „Diabos Vermehlos”, która zdołała przetrwać zaledwie dekadę, ze względu na wewnętrzne niesnaski w kompanii, przez co narodził się ruch „No Name Boys”. Przydomek nie jest dziełem przypadku, bo większość najważniejszych członków formacji, chcąc uniknąć ewentualnych problemów z prawem, nigdy nie afiszowała się publicznie. Dyrygowali poczynaniami podopiecznych, będąc zupełnie anonimowymi, nieuchwytnymi postaciami, choć często brali udział w wielu akcjach.
Tragicznie zakończył się finał Pucharu Portugalii w 1996 roku, gdy „No Name Boys” zamordowali jednego z fanów Sportingu. Tematu nie przepuściła portugalska prasa oraz społeczeństwo, które domagało się wysokich kar dla delikwentów oraz natychmiastowego rozbicia formacji przez tamtejsze organa ścigania. Jednak sprawa ucichła równie szybko, co nabrała rozgłosu, natomiast „No Name Boys” pozostali nietykalni, zawierając pakt z bojówkami chorwackiego Hajduka Split.

Ostatni gwizdek

We współczesności miłośnikom futbolu przypięto łatkę przestępców, kryminalistów, typków spod ciemnej gwiazdy, ale to wyłącznie stereotypy. Nie należy wszystkich wrzucać do jednego wora, bo wśród nich można spotkać kapitalnych ludzi, których błędnie kojarzy się z bandyckimi zachowaniami. Owszem, w historii bez trudu znajdziemy mnóstwo incydentów niewiele odbiegających od definicji zdrowego dopingu, lecz aktualnie łatwiej nazwać osobę przyodzianą w szalik i koszulkę klubu piłkarskiego zakapiorem, aniżeli odszukać w nim człowieka.
Afery były, są i będą, natomiast rozdmuchiwanie pojedynczych występków nie prowadzi do niczego, oprócz szerzenia powszechnego strachu. Zawsze trzeba mieć się na baczności, nie tylko w kontekście formacji kibicowskich, i zastanowić się nad zasadniczym pytaniem: dla kogo piłkarze na boiskach wylewają siódme poty? Odpowiedź nasuwa się sama i jest prostsza niż miliony filozoficznych teorii wyssanych z palca. Dla prawdziwych fanów. Puentując: „Warto czasem złapać od życia bliznę, by unieść ręce wraz z ostatnim gwizdkiem”.
Mateusz Połuszańczyk
***
(Imiona bohaterów tekstu zostały zmienione)
Redakcja meczyki.pl
Mateusz Połuszańczyk , Mateusz Połuszańczyk
16 Jan 2020 · 10:25
Źródło: własne

Przeczytaj również