Cud w Stambule, "Football, bloody hell", SuperDepor. 7 największych piłkarskich Zmartwychwstań

Cud w Stambule, "Football, bloody hell", SuperDepor. 7 największych piłkarskich Zmartwychwstań
screen z youtube.com
Chociaż w tym roku Wielkanoc przebiega w niezbyt sprzyjających okolicznościach, okres celebracji Zmartwychwstania Pańskiego pozostaje szczególny dla większości z nas. Z tej okazji warto również przypomnieć sytuacje, gdy to piłkarze, wbrew wszelkim oczekiwaniom, byli w stanie dokonać prawdziwych cudów w postaci ucieczki z zaświatów. Nasi dzisiejsi bohaterowie zostali skazani na porażkę, mało kto dawał im jakiekolwiek szanse, ale oni i tak wrócili do żywych.
Gramy do ostatniego gwizdka, niemożliwe nie istnieje, dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe. Te i inne piłkarskie frazesy mogą nie brzmieć zbyt górnolotnie, ale jednak znalazły odzwierciedlenie w rzeczywistości. W ostatnich latach na naszych oczach dokonało się multum historii, w które nie uwierzyłby nawet sam król suspensu i trzymania widza w napięciu, Alfred Hitchcock.
Dalsza część tekstu pod wideo

Kwadrans na wagę EURO

Gdyby przygoda Turcji na Mistrzostwach Europy w 2008 r. nie wydarzyła się naprawdę, nikt by w nią nie uwierzył. Podopieczni Fatiha Terima oszukiwali wówczas przeznaczenie, urywając się ze stryczka częściej niż sam Grigorij Rasputin. Po porażce z Portugalią “Gwiazdy Półksiężyca” w heroicznych okolicznościach zdobyły 3 punkty ze Szwajcarią. Decydujący gol padł w 92 minucie, ale prawdziwy thriller wydarzył się dopiero w ostatnim grupowym spotkaniu.
Ostatni mecz pomiędzy Turcją, a reprezentacją Czech miał zadecydować o awansie do ćwierćfinału. Przed pierwszym gwizdkiem obie ekipy miały na koncie 3 oczka, a potencjał ich jedenastek wydawał się zbliżony. Do filarów drużyny Terima należeli Arda Turan, Hamit Altintop czy Nihat, ale po godzinie gry szanse na sukces można było nazwać wyłącznie iluzorycznymi. Po bramkach Plasila i Kollera Czesi pewnie prowadzili 2:0.
Gdy do końca regulaminowego czasu gry pozostało 15 minut, nikt na stadionie w Genewie nie mógł przypuszczać, że za chwilę będzie świadkiem jednego z największych powrotów w piłce reprezentacyjnej. Turcy nie zwątpili ani przez sekundę w możliwość awansu, co potwierdzały kolejne gole strzelane bezradnemu Petrowi Cechowi.
Turcy chyba wykorzystali wówczas limit szczęścia na kolejne dekady, ponieważ w ćwierćfinale pokonali Chorwację po rzutach karnych, mimo że w przedostatniej minucie dogrywki to “Vatreni” objęli prowadzenie. Sposób na Turków znaleźli dopiero Niemcy i to po golu Lahma… w 90. minucie. Kampania podopiecznych Terima była z pewnością jednym z najciekawszych smaczków piłki reprezentacyjnej ostatnich lat.

“Dziękuję futbolowi”

Ubiegłoroczna edycja Ligi Mistrzów upłynęła pod znakiem zachwytów nad spektakularnym Ajaxem prowadzonym przez Erika ten Haga. Amsterdamczycy w pięknym stylu wyeliminowali Real oraz Juventus, ale na ich drodze do wymarzonego finału nieoczekiwanie stanął Tottenham. 8 maja 2019 r. na Cruyff ArenA doszło do prawdziwej sensacji.
Ajax przystępował do rewanżu z jednobramkową zaliczką wywalczoną w Północnym Londynie. “Koguty” miały chrapkę na odrobienie awansu, jednak “Joden” szybko wybili z głowy londyńczykom jakiekolwiek myśli o comebacku. De Ligt na 1:0, Ziyech na 2:0 i do przerwy wszystko było pozamiatane. Ale czy na pewno?
Tottenham miał 45 minut na odrobienie strat, a przecież musiał sobie radzić bez swojego najlepszego zawodnika, Harry’ego Kane’a, który zmagał się z urazem. W buty angielskiego snajpera wskoczył zatem Lucas Moura, który zdobył hat-tricka (!) słabszą nogą (!!), pieczętując awans “Kogutów” w 96. (!!!) minucie. Najlepszym podsumowaniem tego dwumeczu pozostaje reakcja Mauricio Pochettino po ostatnim trafieniu Brazylijczyka.
- Nadal trudno jest mi coś powiedzieć. Dziękuję futbolowi. Dziękuje każdemu, kto w nas wierzył. Moi zawodnicy są bohaterami. Lucas to superbohater - opowiadał pełen emocji Mauricio Pochettino.
- To najlepszy moment w mojej karierze i w moim życiu - wtórował mu Lucas Moura. Napastnik Tottenhamu został pierwszym Brazylijczykiem w historii, który zdobył hat-tricka w półfinale Ligi Mistrzów. Jego kosmiczny występ wprowadził “Koguty” do premierowego finału Pucharu Europy w dziejach klubu.

SuperDepor

Porażka 1:4 w pierwszym meczu, naprzeciw absolutna konstelacja najjaśniej świecących gwiazd świata piłki z Didą, Maldinim, Nestą, Cafu, Pirlo, Seddorfem, Gattuso, Kaką i Shevchenko na czele. Zadanie przed którym musiało stanąć Deportivo La Coruna w 2004 r. jawiło się jako Mission Impossible.
O skali trudności tego rewanżu najlepiej świadczy fakt, że na El Riazor nawet nie zjawił się komplet publiczności. Sympatycy “Depor” zdawali sobie sprawę, że Milan już przyklepał sobie awans do półfinału. Jedynymi, którzy wierzyli w możliwość odwrócenia wyniku, byli podopieczni Javiera Irurety.
Już w 5. minucie sygnał do ataku dał niezawodny Walter Pandiani, który po ośmieszeniu Maldiniego trafił na 1:0. Pół godziny później Albert Luque idealnie dorzucił na głowę Juana Valerona, a następnie sam zdobył gola do szatni. Jeszcze przed przerwą Deportivo odrobiło straty z San Siro.
Zdruzgotany Carlo Ancelotti próbował ratować twarz, wprowadzając Rui Costę i Inzaghiego, ale znów górą był Irureta. Trener “Depor” w drugiej połowie posłał do gry Frana, który przypieczętował historyczny awans. Hiszpania, cała Europa oszalała na punkcie “Los Blanquiazules”.

Anfield doda ci skrzydeł

Zeszłoroczna kampania Ligi Mistrzów obfitowała w niesamowite comebacki. Manchester United odrobił straty w Parku Książąt, wspomniany już Tottenham w ostatniej sekundzie wyeliminował Ajax, a nie możemy przecież zapominać o wyczynie Liverpoolu w dwumeczu z Barceloną.
Po spotkaniu na Camp Nou w awans “The Reds” wierzyli wyłącznie najbardziej zagorzali sympatycy ekipy z Anfield. Wyśmienity Leo Messi poprowadził Barcelonę do zwycięstwa 3:0, a, jakby tego było mało, Klopp nie mógł w rewanżu skorzystać z usług Salaha i Firmino. Do boju zostali posłani Shaqiri i Origi, którzy przez cały sezon grali ogony.
Mimo braku rytmu meczowego, belgijski napastnik już pierwszych minutach zdobył bramkę. Barcelona dowiozła z pozoru bezpieczny wynik do przerwy, ale w drugiej połowie Katalończycy polegli na całej linii. Dublet Georginio Wijnalduma i słynny rzut rożny wykonany przez Trenta Alexandra-Arnolda sprawiły, że w obozie “Blaugrany” do głosu doszły demony z poprzedniego roku i dwumeczu z Romą. Tym razem ekipa prowadzona przez Ernesto Valverde znów zaprzepaściła trzybramkowe prowadzenie.

Football, bloody hell

Finał Ligi Mistrzów z 1999 r. zapisał się złotymi zgłoskami w annałach europejskich pucharów. Naprzeciw siebie stanęły dwie ekipy napakowane, niczym święconka smakołykami, wirtuozami światowej piłki, a polem bitwy został największy stadion w Europie, świątynia futbolu, Camp Nou.
Już w 6. minucie na prowadzenie wyszli podopieczni Ottmara Hitzfelda, a wynik 1:0 dla Bayernu utrzymywał się do ostatniej minuty regulaminowego czasu gry. Pierluigi Collina dorzucił dodatkowe 180 sekund, ale w obozie Bawarczyków już wyciągano szampany z otchłani zamrażarek. Jak się okazało, przedwcześnie.
Grając przeciwko “Czerwonym Diabłom” Sir Alexa Fergusona, zawsze trzeba było mieć z tyłu głowy dość prozaiczną myśl, że mecz kończy dopiero ostatni gwizdek. Do tego momentu, absolutnie wszystko jest możliwe, ponieważ Szkot należał do specjalistów w odwracaniu wyników w końcówkach. Tamtego pamiętnego wieczoru znów mu się udało.
Najpierw, po ogromnym zamieszaniu w polu karnym, piłkę do siatki wpakował zmiennik, Teddy Sheringham. Ławka rezerwowych Manchesteru oszalała, a wszyscy na Camp Nou szykowali się do dogrywki. Wtem, dwie minuty później doszło do rzutu rożnego, jak się okazało, jednego z najważniejszych w historii Ligi Mistrzów.
Do piłki podszedł zawodnik dysponujący laserem w stopie, David Beckham, który z powtarzalnością maszyny potrafił posyłać penetrujące centry. Anglik znalazł w polu karnym Sheringhama, ten zgrał piłkę do “Baby-Face Killera”, Ole Gunnara Solskjaera, a norweski rezerwowy nie pomylił się. Zapakował pod ladę. Gem, set, mecz. Przypieczętowanie potrójnej korony “Czerwonych Diabłów”, które cudem uniknęły piekła na Camp Nou.
Obrazki płaczącego Markusa Babbela, Samuela Kuffoura z furią uderzającego murawę czy uradowanego Petera Schmeichela robiącego salto kojarzy zapewne każdy fan futbolu. Cały mecz najlepiej podsumował sam Ferguson - Football, bloody hell.

Niemożliwe nie istnieje

Nad stadionem Camp Nou unosi się jakaś niewidzialna aura, która przyczynia się do wspaniałych sportowych wydarzeń. Finał z 1999 r. przeszedł do historii, ale jeszcze większego wyczynu dokonała kilkanaście lat później Barcelona, która stanęła przed zadaniem odrobienia czterobramkowej straty w dwumeczu z PSG.
Luis Enrique postawił wówczas wszystko na jedną kartę, ustawiając Barceloną w ultra-ofensywnej formacji 3-4-3 z Rafinhą w roli wahadłowego. Trener Katalończyków nie miał nic do stracenia, ponieważ liczyło się tylko zdobywanie kolejnych bramek. Z kolei paryżanie skupiali się wyłącznie na dotrwaniu do końca, dowiezieniu zaliczki wypracowanej w Parku Książąt. Nawet Marco Verratti powiedział przed meczem, że każdy gracz PSG weźmie w ciemno porażkę 5:1. Mentalność przegranych niestety zgubiła francuską drużynę.
W 3. minucie spełnił się najgorszy scenariusz zakładany przez Unaia Emery’ego, ponieważ do siatki trafił Luis Suarez. Katalończycy nie przestawali napierać, co poskutkowało tym, że po niecałej godzinie gry straty były już niemal odrobione. Przy wyniku 3:0 wiarę w awans odzyskać musiał nawet największy niedowiarek.
Zapał “Dumy Katalonii” ostudził dopiero Edinson Cavani, który po jednym z niewielu ofensywnych wypadów PSG trafił do siatki. Barcelona potrzebowała wówczas aż trzech bramek, a czas przeciekał przez palce podopiecznych “Lucho”. Jeszcze na 3 minuty przed końcem utrzymywał się rezultat 3:1. Wtedy paryżanie zapomnieli, jak się gra w piłkę.
PSG wymieniło w ostatnich minutach cztery podania, a Barcelona, prowadzona przez fenomenalnego Neymara, trzykrotnie pokonała Kevina Trappa. Największa remontada w historii Ligi Mistrzów stała się faktem.

Cud w Stambule

Barcelona odrobiła czterobramkową stratę, ale to comeback Liverpoolu jest bez wątpienia tym najbardziej spektakularnym w historii futbolu. W 2005 r. w finale Ligi Mistrzów “The Reds” stanęli naprzeciw Milanowi, który szybko zabrał się do pracy. Pierwsza minuta? Przepiękny wolej Maldiniego. Potem dublet Crespo. Znokautowany Liverpool leżał na deskach, a Milan czekał aż sędzia doliczy do dziesięciu.
- Schodząc na przerwę, patrzyłem na kibiców Liverpoolu i myślałem, że teraz dostaniemy za swoje. Chyba zdawali sobie sprawę, że ten finał jest już ponad nasze siły. Że grając w nim i tak osiągnęliśmy więcej, niż mogli oczekiwać. Dlatego byli tacy spokojni. Za to ja wściekły. W szatni podszedł do mnie trener bramkarzy i zaczął:
- Głowa do góry, niczym się nie przejmuj. Jest jeszcze druga połowa.
A ja się wydarłem:
- Jak do góry?! Po czym? Przegrywamy 0:3! - opisywał w swojej książce “Uwierzyć w siebie. Do przerwy 0:3” Jerzy Dudek.
Rację miał jednak trener bramkarzy, ponieważ po przerwie Liverpool błyskawicznie odrobił straty. Najpierw bramkę zdobył legendarny Steven Gerrard, gol kontaktowy to zasługa Vladimira Smicera, a po karnym, wykorzystanym na raty przez Xabiego Alonso, na tablicy świetlnej w Stambule widniał rezultat 3:3. Cud.
Doszło do dogrywki, w której szansę na zniszczenie marzeń “The Reds” miał Andrij Szewczenko. Na drodze Ukraińca stanął niezawodny Jerzy Dudek, który równie fantastycznie bronił w serii jedenastek, gdy gdy wyczuł intencje kolejno Serginho, Pirlo i po raz kolejny “Szewy”
- Wyciągnąłem lewą rękę, asekurując ją jeszcze lewą nogą. Odbiłem tę piłkę tą ręką. Upadła metr przed linią. Znowu się udało! Wtedy zobaczyłem, że wszyscy do mnie lecą. I zrozumiałem, że to już koniec. Zaczęła się euforia. Prawdziwa fura emocji, coś nie do opowiedzenia. Klepali mnie po głowie, przygnietli do murawy. Totalne szaleństwo!!! - opowiadał polski golkiper, bohater “The Reds”.
Kibice “Rossonerich” byli zdruzgotani, a Andrea Pirlo przyznał po latach, że po tej porażce myślał przez chwilę o zakończeniu kariery. My jednak mamy nadzieję, że okres świąteczny przebiegnie Wam, czytelnikom, w miarę możliwości w radosnej i spokojnej atmosferze. Trzymajmy się w zdrowiu.
Mateusz Jankowski

Przeczytaj również