Jeden pisał o Polsce bloga, drugi chciał grać w naszej kadrze. Jak Japończycy podbijali Ekstraklasę

Jeden pisał o Polsce bloga, drugi chciał grać w naszej kadrze. Jak Japończycy podbijali Ekstraklasę
Dziurek / shutterstock.com
Polska liga aż roi się od zagranicznych piłkarzy. Jest cały tabun Słowaków, przedstawiciele krajów bałkańskich, Brazylii czy Hiszpanii. Jedni spisują się lepiej, innych można wrzucić do popularnego worka zwanego szrotem. Różnie to z nimi bywa. Jest jednak pewne państwo, którego obywatele rzadko decydują się na grę w Polsce. Ale kiedy już to robią, zazwyczaj wnoszą nad Wisłę naprawdę dużą jakość. To Japończycy. Takafumi Akahoshi, Daisuke Matsui, Ryota Morioka. Mówi Wam to coś?
W historii Ekstraklasy nie było ich wielu, bo zaledwie dziewięciu. W 2004 roku do Górnika Zabrze dołączył niejaki Kimitoshi Nogawa, ale zagrał w zaledwie trzech meczach, po czym pożegnał się ze śląskim klubem. Później przez długie lata przedstawicieli Kraju Kwitnącej Wiśni w Polsce nie uświadczyliśmy. W 2012 roku pojawił się jednak ten, który niejako przetarł szlaki kolejnym. Takafumi Akahoshi do dziś wspominany jest przez fanów Pogoni Szczecin z dużym sentymentem. Ale o nim więcej za chwilę.
Dalsza część tekstu pod wideo
Do zestawienia Japończyków biegających po ekstraklasowych boiskach przez kolejne lata dołączyli jeszcze Takuya Murayama, Daisuke Matsui, Shohei Okuno, Seyia Kitano, Kohei Kato, Jin Izumizawa i Ryota Morioka.
O Okuno, Kitano i Izumizawie raczej nie ma po co pamiętać. Murayama miewał przebłyski dobrej gry w Pogoni Szczecin, ale to Akahoshi, Matsui i Morioka robili prawdziwe show. I to ich chcemy dziś powspominać.

Ryota Morioka

Może trochę niechronologicznie, ale zaczniemy od tego, którego obraz w pamięci jest najbardziej świeży. Zimą 2016 roku Morioka pierwszy raz opuścił swoją ojczyznę, podpisując kontrakt ze Śląskiem Wrocław. Chwilę się rozkręcał, bo przez sześć pierwszych spotkań nie zapisał na swoim koncie choćby gola czy asysty, ale jak już w Polsce zaczęło robić się nieco cieplej, a we Wrocławiu zakwitły pierwsze kwiaty, to nagle rozkwitł i Japończyk. W ostatnich ośmiu kolejkach sezonu 2015/2016 zdobył siedem bramek i dorzucił do tego dwie asysty. Świetny dorobek jak na pomocnika.
A serca kibiców podbijał nie tylko znakomitą grą, ale też prowadzeniem… bloga. Za pośrednictwem oficjalnej strony internetowej Śląska Wrocław publikował kolejne wpisy dotyczące swojego życia i kariery. Ewenement.
Ryota Morioka
Śląsk Wrocław
Wpisy były też oczywiście dodawane w języku japońskim. Nic dziwnego. Obywatele tego kraju mają prawdziwą obsesję na punkcie niektórych sportowców występujących za granicą. Był wśród nich i Morioka. Niejednokrotnie realizatorzy meczów Ekstraklasy wyłapywali kibiców z Kraju Kwitnącej Wiśni na trybunach wrocławskiego stadionu. Dla samego klubu był to więc też ciekawy zabieg marketingowy. Może nie aż takiego kalibru jak sprowadzenie przez Lechię Egy’ego Maulany Vikri, ale dający na pewno korzyści w rozpromowaniu Śląska poza granicami Polski.
A na samej murawie Morioka narobił sporego apetytu. Wyrósł na jedną z ligowych gwiazd, jednak w kolejnym sezonie nieco spuścił z tonu. Albo może inaczej. Osiem goli i dziewięć asyst to na pewno nie jest zły wynik, ale każdy kto oglądał Japończyka w akcji, widział, że często zdarzało mu się przejść kompletnie obok meczu. Trochę jakby mu się nie chciało.
Po sezonie odszedł do ligi belgijskiej, a tam w Waasland-Beveren zrobił sobie taką reklamę (dziewięć goli i 11 asyst przez pół sezonu), że momentalnie ręce wyciągnął po niego Anderlecht, płacąc 2.5 mln euro. I początki w Brukseli też miał znakomite. Przez pierwszy miesiąc dorzucił do swojego dorobku trzy bramki i trzy asysty. Łącznie kampanię 2017/2018 zakończył z dorobkiem 15+15, a w rekordowym momencie jego wartość oscylowała w granicach 5 mln euro.
Niespodziewanie jednak w kolejnym sezonie Morioka regularnie nie łapał się do meczowej kadry. Anderlecht najpierw wypożyczył go więc do Royal Charleroi, a zaraz potem klub ten wykupił japońskiego pomocnika za 1.5 mln euro. Tam radzi sobie przyzwoicie. Zdążył rozegrać już 46 spotkań, strzelając dziesięć goli i dokładając siedem asyst.

Daisuke Matsui

Matsui przychodził do Polski już jako bardzo doświadczony piłkarz, mający na karku 32 lata i przeszłość w całkiem ciekawych klubach, takich jak choćby Saint-Etienne, Le Mans, Dijon, Grenoble czy Tom Tomsk. 148 meczów rozegranych w Ligue 1 to nie byle co. Do tego 31 spotkań w reprezentacji Japonii.
Tak strzelał jeszcze we Francji.
I faktycznie tę jakość widać było od jego pierwszych minut rozegranych w barwach Lechii Gdańsk. Debiut - dwa gole strzelone Podbeskidziu Bielsko-Biała. Później może nie robił już spektakularnych liczb, ale pod względem technicznym i piłkarskim był na pewno jednym z czołowych zawodników całej ligi. Sezon skończył ostatecznie z czterema bramkami i dwiema asystami. Mocno dał się we znaki m.in. warszawskiej Legii. Lechia wygrała z “Wojskowymi” 2:0, a oba trafienia zaliczył Japończyk.
Co ciekawe, zimą 2012 roku Matsui mógł nawet trafić do Legii. Przyleciał na testy, był chwalony, ale ostatecznie klub z niego zrezygnował.
- Trener go chciał, ale nasz budżet nie pozwala na zakontraktowanie dwóch zawodników, a priorytetem jest napastnik - mówił Marek Jóźwiak, pracujący wtedy przy Łazienkowskiej.
Później, gdy Japończyk błyszczał już w barwach Lechii, znowu zaczęło się robić głośno o zakusach ze strony warszawskiego klubu. Konkretów jednak zabrakło. Matsui ostatecznie swoją pierwszą przygodę z Polską zakończył po zaledwie kilku miesiącach. Rozegrał w tym czasie tylko 18 spotkań, a i tak zdążył wyrobić sobie naprawdę dobrą markę.
Jego były kolega z Lechii - Krzysztof Bąk - uważa, że Matsui był najlepszym piłkarzem, którego miał kiedykolwiek w swojej drużynie.
- Podczas spotkania grał tylko dla zespołu. Robił wszystko, żeby partnerzy mogli rozwinąć skrzydła, nigdy nie ustawiał akcji pod siebie. A umiejętności techniczne miał naprawdę topowe - mówił w wywiadzie z portalem “weszlo.com”.
Bąk Japończyka stawia nawet ponad Abdou Razackiem Traore. Problemem Matsuiego było jednak zdrowie. - Niestety, był to człowiek-szklanka. Po każdym meczu musiał mieć dwa, nawet trzy dni luźniejszego treningu, żeby w ogóle dojść do siebie - dodawał.
Kontrakt japońskiego pomocnika z Lechią miał obowiązywać do czerwca 2014 roku, ale z powodu narodzin dziecka Matsui zdecydował się na przedwczesny powrót do ojczyzny. Przez ponad trzy lata grał dla Jubilo Iwata, po czym przeniósł się do… Odry Opole. Jego epizod na zapleczu Ekstraklasy okazał się jednak kompletnym niewypałem. Tylko 137 minut uzbieranych w czterech meczach to bilans do szybkiego zapomnienia. Matsui narzekał później na złą murawę w Opolu, brak wsparcia ze strony kolegów z drużyny. Po pół roku wrócił do Japonii, gdzie do dziś - choć ma już 39 lat - występuje w pierwszoligowym klubie Yokohama FC.

Takafumi Akahoshi

Na koniec jeszcze ten, który w Polsce zadomowił się dużo bardziej niż Morioka i Matsui. Grać w szczecińskiej Pogoni zaczynał jeszcze wówczas, gdy klub występował w I lidze. Przez dwa sezony spędzone na zapleczu elity rozegrał 41 meczów. Bilans? Sześć goli i siedem asyst. Lepiej było już później w Ekstraklasie. Swoją życiówkę Akahoshi wykręcił w kampanii 2013/2014. Zdobył wtedy siedem bramek i dołożył do tego - uwaga - aż 13 ostatnich podań!
Wtedy jego gra naprawdę robiła duże wrażenie. Dobre wyszkolenie techniczne, drybling, zmysł do gry kombinacyjnej, wyjątkowo skuteczne wykończenie czy umiejętność dogrania kolegom piłki niemal na nos. Prawdziwy lider drużyny.
W końcu Pogoń sprzedała go do rosyjskiej Ufy za 600 tysięcy euro, ale przyszłość pokazała, że Japończyk nie pożegnał się ze Szczecinem na długo. Najpierw wrócił na wypożyczenie, a później podpisał z “Portowcami” kolejny kontrakt. Miał więc jeszcze okazję podbić trochę swój licznik, który na koniec przygody z Polską i Szczecinem pokazywał 162 mecze, 20 goli i 29 asyst.
Miewał Akahoshi w naszej lidze momenty lepsze i gorsze, ale to na pewno piłkarz z grupy tych obcokrajowców, których wspominamy zdecydowanie pozytywnie. Niech świadczy o tym fakt, że w pewnym momencie zaczęło się nawet mówić o… powołaniu go do naszej reprezentacji.
- Jeśli byłoby zainteresowanie moją osobą pod kątem gry w reprezentacji Polski, to wystąpiłbym o przyznanie paszportu. Mogłoby to być interesujące, może zacząłbym jakąś nową historię w polskiej piłce? - komentował tamte doniesienia Akahoshi w rozmowie z “Super Expressem”.
Temat jednak rozpłynął się w powietrzu, jak to zresztą często w takich przypadkach bywa. Kogo my już w przeszłości nie chcieliśmy naturalizować. A to Arboleda, a to Melikson. Tym razem też skończyło się na małym medialnym zamieszaniu.
Akahoshi zaś po wyjeździe ze Szczecina pokręcił się trochę po świecie. Pograł w Tajlandii, później w Iranie. Zahaczył też o Singapur, ale od stycznia pozostaje bez klubu.
***
Choć wydaje się, że Japonia i Polska to dwa zupełnie różne światy, kilku zawodników z tego rejonu faktycznie potrafiło prezentować się u nas znakomicie. Może kluby Ekstraklasy częściej powinny spoglądać w tym kierunku? Japończycy to zazwyczaj zawodnicy dobrze wyszkoleni technicznie, a takich u nas - niestety - ciągle niedostatek.
Dominik Budziński

Przeczytaj również