"Klopp przeczytał o mnie w gazecie". Thomas Gronnemark i auty tajną bronią Liverpoolu FC [NASZ WYWIAD]

Specjalista od autów, który odmienił grę Liverpoolu. Klopp znalazł go... w gazecie [nasz WYWIAD]
Facebook
Wielu nazywało go wariatem. Piłkarscy eksperci - Andy Gray czy Steve Nichols - kpili z jego pracy. W 2018 roku zaufał mu jednak Jürgen Klopp, który przeczytał artykuł w dzienniku „Bild”. Thomas Gronnemark, pierwszy na świecie trener rzutów z autu, wieloletni rekordzista Guinessa, opowiada nam o swojej pracy. Co konkretnie poprawił w mistrzowskim sezonie Liverpoolu?
Po zajęciu czwartego miejsca w Premier League i dotarciu do finału Ligi Mistrzów Klopp czuł niedosyt. The Reds mieli dobry sezon, ale nic nie wygrali. Sztab szkoleniowy szukał obszarów, w których zespół może się poprawić. Jednym ze zidentyfikowanych problemów były rzuty z autu. Konkretnie niski procent utrzymania piłki po rozpoczęciu gry z bocznej linii boiska. Był czerwiec 2018 roku. Klopp ładował baterie na urlopie. Przy porannej kawie przeczytał w "Bildzie" o trenerze, który poprawił technikę rzutu z autu Andreasa Poulsena - nowego zawodnika Borussii Moenchengladbach. Niemiec postanowił działać. Chwycił za telefon i w ten sposób odmienił życie Gronnemarka. Liverpool wkrótce zyskał dodatkową broń.
Dalsza część tekstu pod wideo
TOMASZ WŁODARCZYK: Specjalista od autów. Ile razy usłyszał pan: „Komu to potrzebne”?

THOMAS GRONNEMARK: Wielokrotnie. A to dlatego, że jeszcze niedawno futbol był bardzo skostniały. Zamknięty na innowacyjne podejście. Kultura wokół niego była zacofana w porównaniu do innych dyscyplin.
Na przykład?

Dwadzieścia lat temu byłem lekkoatletą. Potem reprezentowałem kraj w bobslejach. Choćby w tych sportach wykorzystywanie danych, analiza zdarzeń, patrzenie na sport pod kątem naukowym stały na znacznie wyższym poziomie. Ostatnie lata to spora rewolucja. Spojrzenie na futbol przez liczby stało się istotne. Kiedy jednak zaczynałem swoją pracę uważając, że aut to ważny element gry, nikt nie brał tego poważnie. Szedłem pod prąd mówiąc: „Hej, jest w tym potencjał”.
A inni odpowiadali: „Przecież to tylko aut...”.

Taki argument słyszałem wielokrotnie. Element gry dający marginalne zyski, a to nieprawda. Wykonuje się go wzdłuż całego boiska. Podczas meczu ok. 40-60 razy. Zespoły, które rzucają aut pod presją, gdy ich piłkarze są mocno kryci, utrzymują piłkę poniżej pięćdziesięciu procent. Gdyby drużyna miała podobną statystykę z normalnego rozegrania, byłaby uważana za słabą. Oczywiście, wciąż jest spora grupa ludzi, którzy nie biorą mojej pracy poważnie. Nie zwracam na to uwagi. Coraz więcej widzi jednak, że w ten sposób można stworzyć sobie sytuacje bramkowe.
Jak w ogóle zaczęła się pana pasja, a potem kariera trenera?

Sam długo grałem w piłkę. Dorastałem m.in. z Thomasem Gravesenem, ale nigdy nie osiągnąłem takich sukcesów jak on. Potem reprezentowałem Danię w biegach na 100, 200 i 400 metrów. Dzięki lekkoatletyce dowiedziałem się o odpowiednim poruszaniu się. Dzięki swoim warunkom fizycznym w latach 2002-2006 przesiadłem się do bobsleja. Tam z kolei nauczono mnie, jak ważna jest technologia m.in. analiza wideo - układ ciała, tor biegu itd. Zacząłem przyglądając się też innym dyscyplinom. W pracy z piłkarzami wykorzystuję zagrania z koszykówki.
To wciąż daleka droga, by zostać trenerem autów w jednym z największych klubów świata.

Szukałem pomysłu na siebie. Skończyłem psychologię, ale od zawsze byłem człowiekiem sportu. Uważam się za osobę kreatywną, która nie boi się nowości. Miałem innowacyjne spojrzenie. Oglądałem dużo meczów i pewnego razu zwróciłem uwagę, że rzuty z autów są bardzo niechlujne. Nie przykłada się do tego wagi. Po jednym ze zgrupowań bobslejowych poszedłem do biblioteki w Skive, gdzie mieszkałem. Miałem nadzieję znaleźć kilka pozycji na temat tego, jak poprawnie wykonywać auty. Nie znalazłem nic. To samo w internecie. Praktycznie zero informacji na ten temat. Zdecydowałem, że sam opracuję taki kurs. Pracowałem nad nim pół roku. Potem zacząłem szukać chętnych do zapoznania się z moją pracą.
Chodził pan po klubach i pytał, czy chcą się nauczyć poprawnego wyrzucania autów?

Trochę tak to wyglądało. Mogłem zacząć od klubów amatorskich lub zespołów młodzieżowych. Miałem jednak na tyle odwagi, aby pójść do drużyny duńskiej Superligi – Viborg FF. Mieli niewiele do stracenia. Zatrudnili mnie. Praca dała efekty. Klub zajął jedno z lepszych miejsc w historii. Piłkarze zaczęli wykorzystywać auty pod bramką rywali, ale też lepiej bronić, gdy wykonywali je przeciwnicy.
Rok później trafił pan do FC Midtjylland – klubu, który nie boi się innowacyjnych rozwiązań.

Zgadza się. Zacząłem jednak czuć spory niedosyt, bo większość mojej pracy skupiała się wokół długich wyrzutów z autu. Jeśli miałeś w drużynie kilku silnych facetów i piłkę blisko bramki przeciwnika, mogłeś mu w ten sposób zagrozić. Pewnie pamiętasz Rory'ego Delapa, który doskonale opanował ten element gry. Czytałem badania, które wskazały, że przez cztery lata jego pobytu w Stoke, zespół zdobył w ten sposób 25 goli - nawet jeśli nie były to bezpośrednie asysty. Arsene Wenger wściekał się na sposób rzutów Delapa tak mocno, że apelował o wznawianie gry z autów nogami (śmiech).
Skąd wynikał pana niedosyt?

Patrzyłem szerzej. Wszystkie kluby, w których pracowałem chciały ode mnie jednego – jak wykorzystać długi rzut z autu pod bramką przeciwnika. A to tylko wycinek zagadnienia. Zespół może ich mieć maksymalnie 8-10 w meczu. Mało. Co z resztą? Zacząłem analizować każde rozegranie z bocznej linii. Obejrzałem setki meczów różnych drużyn i wniosek wszędzie był ten sam. Auty są wykonywane bezmyślnie, a statystyka, o której już wspominałem była bezlitosna – utrzymanie piłki poniżej 50 procent. Ucieszyło mnie to odkrycie. Dlaczego nikt wcześniej nie zwrócił na to uwagi? Od tego momentu skupiłem się na rozwoju swojej filozofii treningu. Ciężko jednak przebić się z wiedzą. Zwłaszcza, gdy musisz kruszyć skostniałą perspektywę na jakieś zagadnienie. Jest wielu, którzy chcą zmieniać futbol. Ilu to się faktycznie udało? Przełomem był telefon od Jürgena Kloppa.
Niemiec przeczytał o panu w „Bildzie”.

Tak, ale wszystko zaczęło się od niewinnego tweeta. Gdy Andreas Poulsen, z którym pracowałem w Midtyjlland, trafił do Borussi Moenchengladbach, napisałem o naszej współpracy na Twitterze. Pochwaliłem się, że dzięki wspólnej pracy długość jego wyrzutu z autu poprawiła się o blisko czternaście metrów. Ciekawostkę podchwycił fanpage klubu i zrobił o tym tekst, który przeczytał z kolei dziennikarz „Bilda”. Zadzwonił do mnie i tak powstał artykuł w gazecie. Informacja dotarła do Kloppa i Ralpha Rangnicka z RB Leipzig. To zabawne, jak jedna mała decyzja odmieniła całe moje życie. Dlatego tak ważne jest, aby działać. Wierzyć w to, co się robi. Nie poddawać się.
No dobrze, ale jak to właściwie było? Klopp przeczytał artykuł i po prostu do pana zadzwonił?

Tak! Gdy się potem spotkaliśmy, właśnie tak to przedstawił. „Pomyślałem, że jesteśmy gówniani pod względem wykonywania autów. Trzeba to zmienić” - powiedział. Zdobył mój numer i zadzwonił, co pokazuje, jak jest otwarty na ludzi i nowe rozwiązania.
Jak wyglądała pierwsza rozmowa?

Jechaliśmy z żoną i dwójką dzieci do sklepu z czekoladą. Miałem wyciszony telefon. Dopiero przed wejściem do lokalu spojrzałem na ekran, gdzie wyświetlało się nieodebrane połączenie z numeru „+44”. Odsłuchałem pocztę głosową. To był Jürgen Klopp! Pomyślałem, że to jakiś sen. Zawsze marzyłem o pracy w Premier League. W 2012 roku zabrałem syna na mecz Liverpool – Stoke na Anfield. Nagle miałbym tam pracować? Byłem w szoku. Omal nie ścięło mnie z nóg.
Pozbierał się pan i?

Próbowałem oddzwonić. Nie odbierał. Wsadziłem rodzinę do samochodu. Pomyślałem, że spróbuję zadzwonić jeszcze raz, ale już na spokojnie - siedząc na kanapie. Przecież to miał być najważniejszy telefon w moim życiu. Jechaliśmy z powrotem, gdy aparat ponownie zadzwonił. Żona spojrzała na wyświetlacz: „To on!”. Zjechałem na pobocze i odebrałem.
Co powiedział?

Usłyszałem wesoły głos Kloppa: „Hej Thomas, czytałem o Tobie w gazecie. Chociaż ostatni sezon w naszym wykonaniu skończył się nieźle, mamy rezerwy. Byliśmy do bani w wykonywaniu autów. Próbowałem coś z tym zrobić, ale nie wyszło. Kiedy możesz przyjechać?”. Tydzień później byłem już w ośrodku w Melwood.
To wszystko?

Jürgen naprawdę nie mówił za wiele. Bardziej słuchał. Pytał, co dokładnie robię. Na czym polega moja filozofia i jak mogłaby wpłynąć na poprawę gry jego zespołu. Był bardzo przyjazny. Na końcu zaproponował, abym za tydzień stawił się w ośrodku treningowym.
Historia jak z filmu.

To prawda. Pierwsze spotkanie miało być zapoznawcze. Spodziewałem się czegoś na kształt rozmowy o pracę. Nic z tych rzeczy. Klopp był już przekonany. Dostałem dres i zacząłem zajęcia. Pracowałem z grupą 21 zawodników, którzy nie byli kontuzjowani lub nie przebywali na urlopach po mundialu. I tak zostałem na kolejne dwa lata. Jestem zaszczycony. To spełnienie marzeń.
Jest pan świetnym przykładem sposobu działania i otwartości Kloppa.

Gdy rozmawialiśmy na miejscu, niczego mi nie narzucał. Faktycznie chciał zobaczyć, jak moja praca wpłynie na zawodników. To nie ja miałem dostosować się do jakiejś strategii, a sam dać nowe narzędzia. Myślę, że Jürgen szybko zrozumiał, że mam wiedzę na temat tego co robię i zespół może na tym skorzystać. Klopp ma wielki talent do budowania relacji. Nie patrzy na ciebie z pozycji siły. Nie zabija entuzjazmu. Żywi się nim. Nie robi z siebie alfa i omegi. Otacza mądrymi ludźmi, których słucha, a oni pracują na jego sukces. Świetnie się z nim rozmawia. Jest bardzo otwarty i przyjazny. Mówię po niemiecku więc to jeszcze szybciej skróciło dystans.
Jak zareagowali piłkarze? Wszedł pan do grupy zawodników na światowym poziomie i miał ich uczyć, jak rzucać auty.

Jeśli jesteś pewien swoich metod, inni to podchwycą. Musisz zaufać zdobytej wiedzy. Miałem już spore doświadczenie. Nie czułem tremy. Prowadzenie bobsleja jest znacznie bardziej stresujące niż spotkanie z grupą piłkarskich gwiazd. Ważne, żeby wiedzieć, co chce się przekazać. Po co tu jestem? Co mogę im dać? Dlatego przedstawiłem suche fakty. Przykłady, jak tracili piłkę po autach. Gorszy procent utrzymania futbolówki miały jedynie Swansea i Huddersfield. Nie zamierzałem robić z nich drugiego Stoke. To nie styl Liverpoolu. Celem była poprawa rozegrania autu na całej długości boiska. Po minucie pałeczkę przejął Klopp. Poprosił o poważne podejście: „Thomas ma wiedzę, którą możemy wykorzystać. Proszę was o słuchanie, skupienie i bycie otwartym na nowe rzeczy. Jestem pewien, że nam pomoże”.
W swojej filozofii treningu dzieli pan auty na trzy sekcje. L. F. C. - long (długie), fast (szybkie) i clever (sprytne).

Wymyśliłem ją wiele lat temu. Długo przed współpracą w Liverpoolu. Skrót to czysty przypadek. A może przeznaczenie? Próbowałem sprawdzić, jaka była szansa, żeby w taki sposób ułożył je los. Wychodzi 1 na 22 tysiące przypadków.
Klopp mówił, że zespół rzadko korzysta z długich zagrań.

To wynika ze stylu gry. Rzuty poniżej piętnastu metrów pozwalają Liverpoolowi utrzymać piłkę na poziomie 67 procent. Podobne podejście ma Ajax, z którym również współpracowałem. Nie mogę zdradzać zbyt wiele szczegółów, ale każdy sposób wykonania autu zależy od kilku aspektów. Ustawienia i ruchu piłkarzy obu drużyn. Miejsca, z którego jest wykonywany. Powierzchni boiska, jaką obejmuje oraz czasu, po jakim następuje wznowienie. Działania trzeba też oczywiście podzielić na ofensywne i defensywne. Wyróżniam również trzy strefy boiska i w ich obrębie mam 40-50 różnych rozwiązań.
Nie jest to wszystko takie proste.

Dokładnie. Weźmy szybkie auty. Ich siła opiera się na zaskoczeniu przeciwnika, który nie zdążył odbudować formacji. Optymalnie powinien zostać wykonany do pięciu sekund od momentu opuszczenia przez piłkę boiska. Wznowienie po dziesięciu sekundach obniża szansę na utrzymanie futbolówki do 49 procent. W Liverpoolu auty stały się ważnym elementem kontrataków. Mamy wiele schematów ustawień i reakcji. Sprytne auty to z kolei takie, które wykorzystują ruch zawodników. Zmiana pozycji, robienie zasłon, szybkie urwanie się przeciwnikowi. Ich głównym celem jest tworzenie przestrzeni. Dużo w nich inspiracji z koszykówki, gdzie grę wznawia się z bocznej linii o wiele częściej niż w futbolu. Piłkarze uczą się różnych sposobów, a potem sami muszą podjąć decyzję, jak rozegrać akcję. Nie daję im w stu procentach gotowych rozwiązań: „Masz piłkę w tym sektorze więc zawsze rób tak i tak, a padnie bramka”. To niemożliwe. Przeciwnik szybko by to rozpracował. Pracuję nad inteligencją zawodników w rozegraniu danej sytuacji. Wręczam narzędzia, z których mogą skorzystać, aby podjąć jak najlepszą decyzję. Każde takie rozegranie to praca zespołowa. Musi zagrać wiele czynników. Mamy także zajęcia indywidualne. Wiemy, kto dobrze rzuca, kto chroni, a kto lepiej przyjmuje piłkę. Nad moimi działaniami jest jeszcze kreatywność i fantazja zawodników. W teorii mamy więc nieskończoną liczbę wariantów rozegrania autu. To różni naszą pracę od NFL, gdzie wdrażane są określone działania z tzw. playbooka, który dokładnie wskazuje, gdzie ma pobiec dany zawodnik.
Gdyby pana pracy nie broniły statystyki, pewnie nie zrobiłoby się o panu tak głośno.

Przed moim przyjściem Liverpool utrzymywał posiadanie piłki po wyrzucie z autu na poziomie 45 procent. Poprawiliśmy je o ponad dwadzieścia. Z jednej z najgorszych drużyn pod tym względem The Reds stali się najlepszą w Premier League. Drugą w Europie po Midtyjlland, z którym także pracowałem. W obecnym sezonie strzeliliśmy trzynaście goli po akcjach rozpoczynających się od rzutów z autu. Oczywiście, nie są to bezpośrednie asysty, ale stwarzanie sobie okazji przez działania, o których mówiłem wcześniej - na przykład wypracowania przestrzeni do rozegrania piłki poprzez odpowiedni ruch. W ten sposób zdobywaliśmy bramki przeciwko Southampton, Wolves czy Tottenhamowi. W pierwszym spotkaniu ze Spurs utrzymaliśmy piłkę po każdym rzucie z autu wykonywanym pod presją. Dziewięć na dziewięć. Tottenham? Cztery na szesnaście. W poprzedniej edycji Ligi Mistrzów, gdy graliśmy z Bayernem, nasze posiadania piłki po aucie było na poziomie 70 procent. Niemców tylko 28 procent.
Dlaczego ktoś nie może po prostu tego skopiować?

Część klubów próbuje to robić, ale nie da się jeden do jednego. A to dlatego, że nie uczę konkretnych zagrań. Zaczynam od podstaw. Działam krok po kroku. Od techniki rzutu, przez precyzyjne wykonanie i poprawę jego długości po poruszanie się w strefach. Zawodnicy dostają odpowiednie narzędzia, ale potem od ich inteligencji i decyzji zależy, jak akcja zostanie rozwiązana. Nie pójdziesz więc do innego klubu i zaproponujesz dokładnie tych samych rozwiązań. To tak jak ze skopiowaniem tiki-taki. Przecież wszyscy widzieli, o co w tym chodzi. Guardiola nauczył swojej filozofii określoną grupę piłkarzy. Czy zatem inny trener analizując mecze Katalończyków mógł powiedzieć swoim podopiecznym: „Grajcie jak Messi i Iniesta. Skopiujcie ich grę. Będziemy tak samo efektowni i efektywni”? To tak nie działa. Potrzeba czasu i wiedzy. Budowania od podstaw.
Dziś pewnie mało kto śmieje się z pana podejścia do autów.

Tak, ale jakość ich wykonywania jest generalnie nadal na niskim poziomie. Zaryzykuję, że praca nad nimi niewiele różni się w piątej i pierwszej lidze w jakimkolwiek kraju w Europie. Umiejętności zawodników różnią się, ale już samo podejście i strategia nie. Futbol na najwyższym poziomie oczywiście przechodzi sporą zmianę kulturową. Trenerzy i ich sztaby spoglądają na coraz więcej detali, żeby zyskać przewagę nad przeciwnikiem. Nauka i analiza danych zaczyna odgrywać swoją rolę, gdy poziom drużyn jest bardzo zbliżony. Liczą się detale. Poszukiwanie słabości i ich eliminowanie. Dlatego jestem dumny z tego, co osiągnąłem. Znalazłem niszę, opracowałem swój sposób działania, który się sprawdza. Jestem doceniany. Myślę, że prawdziwa zmiana w podejściu do autów nadejdzie, gdy wydam swoją książkę. Wtedy trenerzy-amatorzy będą mogli skorzystać z mojej wiedzy. Marzy mi się zmiana postrzegania futbolu trochę na kształt sportów amerykańskich, gdzie sam pomysł na akcję, np. stworzenie sobie miejsca do zagrania, jest doceniany, choć finalnie nie dało to punktów.
Kto w Liverpoolu był najbardziej pojętnym uczniem?

Andy Robertson to światowy poziom. Jest inteligentny. Reaguje bardzo szybko. Chłonie wiedzę. Nie tylko sam poprawił technikę wyrzutu autu, ale także ma zmysł do reagowania na to, co robią jego koledzy. Potrafi dostrzec wypracowaną przestrzeń, podjąć właściwą decyzję. Szybko przyswajał ćwiczenia. Z kolei Trent Alexander-Arnold uczył się wolniej, ale po sześciu miesiącach był świetny. Myślę, że obaj to najlepiej wykonujący auty piłkarze na świecie. Nie mam tu na myśli długości rzutu, ale sposób ich wykonywania, który ma realny wpływ na grę. Doskonale radzi sobie też Joe Gomez. On z kolei rzuca bardzo daleko, na odległość 37,20 metra, co wykorzystał w meczu reprezentacji Anglii z Chorwacją w Lidze Narodów.
37 metrów to dużo, ale wciąż sporo brakuje mu do pana.

Tak, przez wiele lat miałem Rekord Guinessa. Rzut na 51,33 metra. W końcu został pobity przez Michaela Lewisa, który rzucił piłkę na imponujące 59,8 metra! Nie mam z tym problemu. Mój wynik utrzymał się przez dziesięć lat. Teraz skupiam się już na zupełnie innych rzeczach.
Jak wygląda kalendarz pana pracy? Współpracuje pan nie tylko z Liverpoolem.

W The Reds jestem zaangażowany najbardziej. Wygląda to tak: niedziela – podróż; poniedziałek, wtorek i środa – trening; czwartek – podróż. Zdarza się, że w tygodniu trenuję w dwóch klubach. Wtedy mam na przykład dwa dni treningowe w Liverpoolu, wylatuję wieczorem, żeby w środę i czwartek pracować w Amsterdamie. W tych zespołach pracowałem na pełen etat. Spędzałem tam po 6-7 tygodni. W innych miejscach pomagam na zasadzie konsultacji. W Gent byłem trzy razy. Dwa razy w klubie i raz na obozie przygotowawczym. Szkolę też na zasadzie wizyt inspiracyjnych. Spędzam z zawodnikami trzy dni i uczę ich podstaw. W taki sposób pomagałem RB Liepzig czy Atlancie United. Zawsze mam zasadę, że w trakcie sezonu trenuję tylko jeden klub z danej ligi. Gdyby więc zgłosił się do mnie Manchester United, odmówiłbym.
Jak wygląda taki trening?

Zajęcia wprowadzające trwają do godziny. Potem jest to z reguły 20-40 minut. Ktoś powie, że to niewiele, ale proszę uwierzyć, że wystarcza. Piłkarzowi nie można zaśmiecać głowy zbyt dużą dawką zagrań. W trakcie meczu musi szybko podejmować decyzje. Przyjeżdżam przygotowany. Wcześniej robię analizę wideo. Wiem dokładnie, co należy poprawić i z jakimi zawodnikami mam do czynienia. Zdarza się, że trenuję tylko bocznych obrońców. W większości przypadków to jednak cała drużyna. Dwie grupy po dziewięciu piłkarzy. Każda ma od dwudziestu minut treningu wzwyż. Ćwiczymy zagrania czterech na czterech na małej przestrzeni, stwarzanie miejsca partnerowi, gierki interwałowe na wąskim boisku – z dużymi bramkami. Podczas takich meczów jest dużo sytuacji autowych. Można ćwiczyć intensywnie i praktycznie. Dużo czasu poświęcamy też na technikę.
Czy to koniec pana pracy w Liverpoolu? Słyszałem, że interesują się panem inne zespoły Premier League?

Dostałem kilka poważnych zapytań, ale na razie niczego nie przesądzam. To był dziwny sezon ze względu na koronawirusa. Zobaczymy więc, jak wszystko będzie wyglądało po zakończeniu rozgrywek i wakacjach. Jestem otwarty na współpracę. Liverpool ma pierwszeństwo, ale nie wykluczam pracy z innymi klubami. W tym momencie cieszę się, że dołożyłem swoją małą cegiełkę do zdobycia mistrzowskiego tytułu po trzydziestu latach oczekiwania. Jestem z tego bardzo dumny.
Może kiedyś popracuje pan z polskim klubem?

Chciałbym, bo w 1/8 jestem Polakiem. Moja prababcia Anna pochodzi z Krakowa. Przeprowadziła się do Danii przed I wojną światową. Polska była wtedy biednym krajem więc szukała szczęścia gdzie indziej. Trafiła do Danii z mężem - na piechotę! On umarł i znalazła sobie kolejnego. Z tego związku jest moja babcia, a potem urodził się ojciec. Nigdy nie byłem w Polsce, ale kto wie? Jeśli zgłosi się do mnie któraś z drużyn, na pewno rozważę taką propozycję.

Przeczytaj również