Koeman znów oblał egzamin w FC Barcelonie. Zakłamywanie rzeczywistości nic nie da

Koeman znów oblał egzamin. Zakłamywanie rzeczywistości nic nie da
Piotr Piatrouski / Shutterstock.com
FC Barcelona poniosła kolejną bolesną porażkę, co niestety powoli staje się na Camp Nou codziennością. W dzisiejszym "El Clasico" Real Madryt pokazał dlaczego obecnie jest drużyną lepszą, bardziej stabilną i tą, która wyrasta na faworyta w walce o mistrzostwo Hiszpanii. "Królewscy" zbliżyli się do tronu, "Barca" grzęźnie w przeciętności.
Od razu warto zaznaczyć, że to nie był zły mecz w wykonaniu Barcelony. Marne to jednak pocieszenie, kiedy spojrzy się na sytuację w tabeli czy ostatnie wyniki "Klasyków". Spośród dziewięciu ostatnich starć "Dumy Katalonii" z Realem rozgrywanych na Camp Nou gospodarze wygrali jeden raz. Dziś znów im się to nie udało. Pojęcie własnego stadionu jako twierdzy nie istnieje. Podobnie jak nadzieje na sukces w najbliższej przyszłości.
Dalsza część tekstu pod wideo

Barcelona gra, Real wygrywa

Chociaż przy starciu tak wielkich drużyn od pierwszego gwizdka spodziewamy się pokazu piłkarskich fajerwerków, początek dzisiejszego meczu pokazał, że nikt tutaj nie chce niepotrzebnie ryzykować. Stawka była większa od pokusy ruszenia na rywala z pełnym animuszem. I to “Los Blancos” pokazali większą dojrzałość, oddając piłkę i inicjatywę. Wicemistrzowie Hiszpanii wiedzieli, że w końcu nadarzy się kontratak i okazja, by wykorzystać zabójczą szybkość czy to Viniciusa Juniora czy Rodrygo Goesa.
Barcelona teoretycznie kontrolowała boiskowe wydarzenia, miała większe posiadanie piłki, ale poza sytuacją Sergino Desta nie przełożyło się to na żadne konkrety. Real był postrzegany jako faworyt, jednak podopieczni Carlo Ancelottiego zdecydowanie nie chcieli się spalić, niepotrzebnie odsłonić. “Królewscy” mogą przypuszczać huraganowe ataki z Szachtarem Donieck czy Mallorką. W starciach pokroju “El Clasico” sukces rodzi się w bólach. Madrytczycy niczym wytrawny bokser czekali z wystawioną gardą, żeby w końcu wyprowadzić morderczy cios.
Gospodarze mieli dziś momenty, potrafili napędzić stracha defensywie Realu, jednak zabrakło namacalnych efektów. Samo trzymanie piłki i wymiana większej liczby podań nie jest synonimem wielkiej dominacji. Podsumowaniem meczu był gol na 2:0, kiedy "Barca" przedostała się pod pole karne "Los Blancos", żeby za chwilę Marc-Andre ter Stegen musiał wyciągnąć piłkę z siatki po zabójczej kontrze sfinalizowanej przez Lucasa Vazqueza. Ewentualne pochwały za styl nie mogą przysłonić tego, że Barcelona nie dała rady w wielkim meczu. I to nie po raz pierwszy, drugi czy nawet piąty w ostatnim czasie.

Kolejna klęska Koemana

- Jutro rozegramy bardzo ważny mecz, ale nie uważam go za egzamin - stwierdził Ronald Koeman na wczorajszej konferencji prasowej.
Holender może zakłamywać rzeczywistość, ale to był egzamin i to kolejny, który trener Barcelony oblał. Pod jego wodzą zespół ze stolicy Katalonii miał okazję mierzyć się już z kilkoma naprawdę renomowanymi rywalami. W zdecydowanej większości przypadków "Barca" dotkliwie poległa. Za kadencji Koemana “Blaugranie” udało się jedynie pokonać Juventus 2:0, żeby zresztą przegrać trzema golami w rewanżu na Camp Nou. PSG, Bayern, trzykrotnie Real Madryt. Wszystkie drużyny pokazały Barcelonie miejsce w szeregu. W ligowych meczach z Atletico i Realem Koeman zdobył łącznie jeden punkt na osiemnaście możliwych. Kurtyna.
Naturalnie, dzisiejszy mecz nie miał tak tragicznego przebiegu z perspektywy Barcelony, jak ostatnie spotkanie z Bayernem. Trudno jednak szukać pozytywów, jeśli Katalończycy po raz kolejny w kluczowym momencie zawodzą oczekiwania. Ronald Koeman został pierwszym trenerem Barcelony od sezonu 1935/36, który przegrał trzy “Klasyki” z rzędu. Holender pisze historię, ale chyba nie takiej, jaką oczekiwaliby kibice. Dość powiedzieć, że po raz ostatni Katalończycy zaznali smaku zwycięstwa nad Realem, gdy trenerem był jeszcze Ernesto Valverde. Ten, który musiał tłumaczyć się ze zwycięstw, bo media i dziennikarze wytykali mu niezadowalający styl i grę niezgodną z filozofią klubu. W mieście Gaudiego można jedynie zatęsknić za tego typu problemami.

Prawa strona do wymiany

W Barcelonie potwornie kulała dzisiaj przede wszystkim prawa flanka. Jeśli “Królewscy” wychodzili z atakiem, to niemal wyłącznie stroną, która w teorii miała być strzeżona przez Oscara Minguezę. 22-latek nie jest obrońcą złym, ale w żadnym poważnym zespole nie powinien być brany pod uwagę jako pierwszy wybór na prawą flankę. Vinicius obnażył jego wszystkie słabości. Nie bez powodu Koeman zdecydował się zdjąć Minguezę jeszcze w przerwie. To jedna z niewielu wytłumaczalnych decyzji Holendra.
Ustawiony wyżej Sergino Dest również ma swoje za uszami. Kto wie, jak potoczyłby się ten mecz, gdyby Amerykanin w 25. minucie zachował zimną krew i otworzył wynik spotkania. Z każdym tygodniem wydaje się, że jedynie nadmiar problemów w szeregach “Dumy Katalonii” sprawia, iż były zawodnik Ajaksu Amsterdam unika krytyki. A niestety dla “Barcy”, ale często na nią zasługuje. Oczywiście, mówimy o zaledwie 20-letnim piłkarzu z wielkimi perspektywami, który jednak musi zacząć robić więcej, aby nie podzielić losów Nelsona Semedo. Szybkość i wyszkolenie techniczne to czasami za mało, by odnieść sukces w Barcelonie.
Biorąc to wszystko pod uwagę, coraz bardziej logicznym ruchem zdaje się zaufanie żywej legendzie klubu, czyli Daniemu Alvesowi. Brazylijczyk niedawno odwiedził Camp Nou i sam otwarcie przyznał: “Jeśli Barcelona mnie potrzebuje, wystarczy zadzwonić”. Może Joan Laporta powinien poszukać jego numeru telefonu, bowiem sytuacja na prawej stronie nie jest kolorowa. W obwodzie pozostaje jeszcze Sergi Roberto, ale jego forma w ostatnich latach woła jedynie o pomstę do nieba. Gdyby dziś zaczął od pierwszej minuty, prawdopodobnie zaprezentowałby się jeszcze gorzej od Minguezy. 38-letni Alves naturalnie nie jest wymarzoną opcją, ale to małe ryzyko z możliwością uzyskania wielkich korzyści. Czego więcej potrzebuje “Duma Katalonii” pogłębiona w kryzysie finansowym i sportowym?

Madrycki zespół liderów

Jedną z głównych przyczyn zwycięstwa Realu można upatrywać w solidnej postawie każdego elementu układanki Ancelottiego. Przed spotkaniem najwięcej spodziewaliśmy się po Karimie Benzemie, najlepszym strzelcu i asystencie "Królewskich" w tym sezonie. A Francuz, nie oszukujmy się, zanotował co najwyżej przeciętny występ. Nie był zbyt aktywny, zmarnował jedną dobrą sytuację i raczej nie zyskał kolejnych głosów w wyścigu o Złotą Piłkę. A jednak Realowi udało się wyjść z tego starcia zwycięsko.
Tymczasem w Barcelonie, jeśli liderzy nie mają dobrego dnia, nie funkcjonuje cały system. Memphis Depay nie poniósł ofensywy na swoich wytatuowanych plecach, Frenkie de Jong rozegrał mizerne spotkanie, Jordiemu Albie brakowało precyzji i w istocie "Barca" nie miała argumentów, żeby w jakikolwiek sposób zaskoczyć przeciwnika. Chociaż na początku sezonu o wynikach Realu decydowali głównie Vinicius Junior oraz Benzema, dziś na słowa uznania zasługuje wielu innych piłkarzy. Ferland Mendy wrócił do gry i zabetonował lewą stronę defensywy, Luka Modrić znów zademonstrował światu szeroki wachlarz swoich umiejętności, David Alaba udowodnił, dlaczego zasłużył na to, by odziedziczyć po Sergio Ramosie numer 4. Nawet często wykpiwany Lucas Vazquez w decydującym momencie dołożył cegiełkę do zwycięstwa.
Na dziś to Real Madryt tworzy zgrany organizm, w którym wszystko się zazębia. Nie bez przyczyny "Królewscy" okupują fotel lidera, a Barcelona zajmuje dopiero ósme miejsce w tabeli. Różnica punktowa oczywiście nie jest duża, a losy mistrzostwa nigdy nie rozstrzygną się w październiku. Trudno jednak oczekiwać, by na koniec sezonu tytuł trafił w ręce drużyny, która przegrywa każdy ważny mecz, trener nie uznaje szlagieru za egzamin, a na ratunek z ławki rezerwowych wchodzi Luuk de Jong.

Przeczytaj również