Kopał koszulkę Legii Warszawa, był wyzywany przez kibiców, liczył na wielki transfer. Rollercoaster Jose Kante

Kopał koszulkę Legii, był wyzywany przez kibiców, liczył na wielki transfer. Rollercoaster Kante w Warszawie
Adam Starszynski / PressFocus
Jose Kante rozwiązał za porozumieniem obowiązujący go kontrakt z Legią. 2,5-letni pobyt Gwinejczyka w Warszawie stał pod znakiem permanentnej destabilizacji. Nie wiadomo do końca, czy jego przygodę w klubie ze stolicy można oceniać pozytywnie, czy przeciętnie, ale na pewno to jedna z najciekawszych historii w ostatnim okresie.
Latem 2018 r. przychodził do Warszawy z Wisły Płock, w której zaliczył dwa udane sezony. Sporo strzelał (19 goli w 62 meczach ligowych), asystował, dał się poznać jako zawodnik mobilny, wszędobylski na boisku i pracujący dla drużyny. Stołeczni kibice kręcili jednak nosami. Piłkarz nigdy nie był sprawdzony na wyższym niż ligowy poziomie i miewał wahania formy. Z klubu płynął jednak przekaz, że stanowić ma on uzupełnienie, a nie wzmocnienie składu - fani przyjęli te tłumaczenia z zadowoleniem.
Dalsza część tekstu pod wideo
Tymczasem Kante u trenerów Deana Klafuricia, Aleksandara Vukovicia i Ricardo Sa Pinto grał głównie w wyjściowym składzie. Mimo że zespół zawodził w eliminacjach europejskich pucharów, to napastnik miał powody do zadowolenia. W połowie sierpnia legitymował się bilansem pięciu trafień, w tym dwóch ligowych. I nagle nastąpił pierwszy nieoczekiwany zwrot akcji: zawodnik do końca roku nie strzelił już żadnego gola. W międzyczasie rozpoczęły się jego pierwsze problemy. Po przegranym meczu w Szczecinie trener Sa Pinto, który wcześniej obiecał zawodnikom trzy dni wolnego przy okazji rozpoczynającej się przerwy reprezentacyjnej, nagle zmienił zdanie i z trzech zrobiły się dwa dni. Tymczasem Kante miał wykupiony bilet lotniczy z Berlina do Hiszpanii, gdzie przebywała jego partnerka i dzieci. Wrócił spóźniony i już u Portugalczyka nie miał czego szukać. Zimą nie poleciał na zgrupowania z I drużyną i musiał szukać klubu.
Został więc wypożyczony i trafił w rodzinne strony, do Gimnastiku Tarragona. Parę miesięcy pograł w Segunda Division i przeczekał Sa Pinto. Jak sam potem przyznawał, czuł, że ten szkoleniowiec nie dotrwa do końca sezonu w Legii. Miał ku temu bardzo solidne podstawy. "Wojskowi" grali brzydko, punktowali średnio, ale przede wszystkim zawodnicy mieli dość trenera, który otrzymał przydomek "Mściwy". Trzeba jednak też przyznać, że w tym wypadku trener też miał argumenty na swoją obronę: Kante nie tylko nie strzelał goli, ale i jego zdaniem miał nie w pełni angażować się w treningi.
Kante wrócił latem 2019 r. i znów, jak rok wcześniej, mało kto na niego liczył. Wydawało się, że ataku pewną pozycję ma Carlitos, a do gry szykowani byli jeszcze Sandro Kulenović i Jarosław Niezgoda. W Warszawie drużyną dowodził jednak już Aleksandar Vuković, który jako asystent dobrze poznał Gwinejczyka z hiszpańskim paszportem. Wiedział jak do niego trafić i wykorzystać jego umiejętności. Problem w tym, że zawodnik wyleciał na Puchar Narodów Afryki i w stolicy zameldował się dopiero w drugiej połowie lipca. Vuković był jednak cierpliwy. Zresztą nie bardzo miał wyjście - Carlitosa nie widział w kadrze, zgodził się na jego odejście, a Kulenovicia trzeba było sprzedać, by częściowo załatać dziurę po kolejnym niepowodzeniu w eliminacjach do Ligi Europy. Tu pojawiła się szansa dla Kante.
- Miałem do dyspozycji tylko Jarka Niezgodę, z którego zdrowiem wiadomo jak bywało - wspomina w rozmowie z nami Vuković.
Trenerowi już wówczas chodziło po głowie zastosowanie ustawienia z dwoma napastnikami, lecz najpierw grali na zmianę. Gwinejczykowi brakowało rytmu, a drużynie pewności siebie. Potrzeba było czasu, ale zaskoczyło. I to właśnie wówczas Kante stał się napastnikiem pierwszego wyboru, a do niego dopasowywany był Niezgoda. Za zaufanie odwdzięczył się dziewięcioma bramkami i dwiema asystami jesienią, w tym hat-trickiem w pamiętnym 7-0 z Wisłą Kraków. Imponował jednak nie tylko efektywnością, ale przede wszystkim pracowitością. Był jak spuszczony ze smyczy bulterier - pressował, ściągał na siebie obrońców i wyciągał ich w głąb lub boczne sektory boiska.
- To był mój żołnierz. Wykonywał wszystkie zadania, co nie stanowiło dla mnie żadnego zaskoczenia. Dobrze wiedziałem na co go stać. Potrzebował jedynie by dać mu prawdziwą szansę - mówi Vuković.
Zimą odszedł Niezgoda, a Legia pozyskała Tomasa Pekharta dopiero po rozpoczęciu rundy wiosennej. Kante nadal wybiegał w podstawowym składzie. I strzelał - cztery bramki w trzech pierwszych meczach. W końcu nadszedł mecz z Piastem, w którym zawodnik za brutalny faul otrzymał czerwoną kartkę. Komisja Ligi wlepiła mu dwumeczową pauzę. W tym czasie rozgrywki zostały zawieszone z powodu pandemii koronawirusa.
Po zakończeniu przerwy sanitarnej, Kante w Legnicy wystąpił w podstawowym składzie podczas meczu Pucharu Polski, ale doznał urazu i wrócił na ligowy mecz w Zabrzu. Tydzień później zagrał od pierwszej minuty przeciwko Śląskowi w Warszawie. I nikt nie spodziewał się, że to właściwie jego koniec przy Łazienkowskiej. Po pół godzinie gry piłkarz doznał kolejnego urazu i załamany opuścił murawę. Telewizyjne kamery uchwyciły, jak z frustracji kopie klubową koszulkę i wlecze ją po podłodze. Na „Żylecie” zawrzało już w trakcie spotkania. Zawodnik był wyzywany. Jego stronę stanowczo wziął Vuković na pomeczowej konferencji prasowej:
- Proszę kibiców, żeby mi zaufali w kontekście szacunku dla drużyny, bo kibic nie ma pojęcia, kto jest kim w szatni. Im się tylko wydaje, coś zobaczą, ktoś coś powie i oni dorabiają teorie. Ja się naoglądałem legionistów według kibiców i ja takich legionistów nie chcę. Bo oni są legionistami tylko przed kamerami. Jose Kante popełnił błąd, nie skontrolował swoich emocji. Jose Kante jest prawdziwym legionistą, który ginie na boisku za drużynę od początku do końca. Gdyby się urodził na Grochowie czy Ursynowie, czy na Mokotowie, miałby prawo powiedzieć i pewnie niejeden taki by powiedział "trenerze, przepraszam, ale nie wychodzę na boisko, bo to dla mnie ryzyko, dla mojego zdrowia". Nie! On się pcha, żeby być na boisku. I on jest teraz wyzywany. To jest absurd! - grzmiał Serb.
W Warszawie nikt specjalnie nie ukrywał, że złość zawodnika była spotęgowana ofertą, jaką miał otrzymać z Półwyspu Arabskiego, a która przez kontuzję kolana przeszła mu koło nosa. Mimo tego należy uznać, że był jednym z najważniejszych punktów drużyny, która w 2020 r. sięgnęła po tytuł mistrzowski.
Inwektywy z trybun pojawiały się też w pierwszych meczach bieżącego sezonu. Sprawę ostatecznie załagodzili Vuković i Artur Boruc, ale niechęć pozostała. Kante zaś wziął się ostro do pracy. Nie wyjechał na urlop, tylko się rehabilitował. I wydawało się, że jest na dobrej drodze, by wrócić do pierwszego składu. W meczu 1. rundy eliminacji Ligi Mistrzów przeciw Linfield FC niedługo po wejściu na boisko zdobył zwycięską bramkę. Był to jednak jego ostatni gol dla Legii. Potem był już tylko cieniem samego siebie. Po zmianie trenera zagrał tylko raz, kilkanaście minut w debiucie Czesława Michniewicza.
Zaczęło się mówić, że Kante dał wyraźnie do zrozumienia, że nie podoba mu się zmiana szkoleniowca, co miało wpłynąć na jego stosunek do Michniewicza oraz ich relacje. Poza tym piłkarz miał być myślami gdzie indziej i nie angażować się w pełni w zajęcia. Tę informację postanowiliśmy zweryfikować u źródła:
- Bzdura - mówi nam stanowczo trener Michniewicz. - Nasze stosunki były bardzo dobre. Nie miałem zastrzeżeń, co do jego podejścia, jakości i profesjonalizmu. Jedynym problemem jaki mieliśmy, to było jego zdrowie - podkreśla szkoleniowiec.
I rzeczywiście, Kante spędzał czas głównie w gabinetach masażystów i lekarzy. Poważna kontuzja kolana generowała kolejne mikro urazy. Wydaje się, że zmiany nastąpiły też w głowie gracza. Chciał już odejść, by godnie zarobić. Nie był tym samym wojownikiem co z czasów Vukovicia. Zimą nie poleciał z drużyną na obóz do Dubaju i wydawało się, że odejdzie do Chin. Legia nie robiła problemów. Te pojawiły się podczas negocjacji wysokości umowy z nowym klubem Qingdao Huanghai. Doszły do tego problemy wizowe oraz szalejący w mieście koronawirus. Nie doszło do porozumienia i zawodnik znalazł się w trudnej sytuacji: nieprzygotowany, bez szans na grę w pierwszej drużynie. Męczył się w Legii, a Legia męczyła się z nim.
Ostatecznie obie strony doszły do porozumienia. Kończąca się w czerwcu umowa została rozwiązana już teraz. Zawodnik ma przenieść się do Kajratu Ałmaty. - Życzę mu wszystkiego dobrego, mocno się wyściskaliśmy. To ambitny, pożyteczny zawodnik - podsumował Michniewicz.
Kante spędził w Legii tylko dwa i pół roku, ale jego historią można by obdzielić kilku zawodników.

Przeczytaj również