Niezapomniane finały NBA. Michael Jordan, Magic Johnson i LeBron James prowadzą swoje teamy do mistrzostwa

Najlepsze finały NBA w historii. Top 5 niezapomnianych pojedynków
alphaspirit / shutterstock
Znamy już finalistów najlepszej koszykarskiej ligi świata w sezonie 2018/2019. O mistrzowskie pierścienie powalczą po raz piąty z rzędu Golden State Warriors i rewelacja ze Wschodu - Toronto Raptors. Po jednej stronie dream team złożony z Kevina Duranta, Stephena Curry'ego i Draymonda Greena, po drugiej - niezwykle ambitna ekipa, którą do kolejnych zwycięstw prowadzi niesamowity Kawhi Leonard. Emocji jak zwykle nie powinno zabraknąć, tak jak w dotychczasowych starciach o tytuł.
Od 1946 roku, kiedy (jeszcze pod nazwą BAA) najlepsi koszykarze rywalizowali pierwszy raz o mistrzostwo, rozegrano już 72 finały. Niemal połowę z nich na swoją korzyść rozstrzygnęły zespoły Boston Celtics (17 wygranych) i Los Angeles Lakers (16 zwycięstw, w tym pierwsze 5 jeszcze jako Minneapolis Lakers).
Dalsza część tekstu pod wideo
Ale w dziejach najlepszej zawodowej ligi globu znajdziemy nie tylko finałowe starcia z udziałem tych zespołów. Niektóre z serii zapamiętamy z powodu wielu wyjątkowych momentów. Przedstawiamy nasz Top 5 pojedynków wszech czasów o mistrzowskie pierścienie.

5. miejsce - 1996: Michael Jordan wraca do grania i zdobywa swój czwarty tytuł (Chicago Bulls - Seattle Supersonics 4-2)

"Ponaddźwiękowcy" z Seattle z 1996 roku to genialny zespół, który rozszarpywał kolejnych przeciwników, a rządził w nim duet Gary Payton-Shawn Kemp. Bez dwóch zdań taka ekipa mogła myśleć o tytule mistrzowskim. Mogła, ale pechowo na ich drodze stanął zespół niczym z "Kosmicznego Meczu", czyli Chicago Bulls.
Bilans 72-10 w sezonie zasadniczym i 87-13, licząc z play-offami. Jeśli Seattle rozszarpywało rywali, to "Byki" ich po prostu zmiatały z powierzchni parkietów. Jordan, który właśnie wrócił z dwuletniej "emerytury" dzielił i rządził, a do historii przeszło już jego przebudzenie w Madison Square Garden, gdzie zapakował "Knicksom" 55 punktów.
Ale to nie sezon zasadniczy decyduje o tytule. Zresztą koszykarze Chicago, gdzie tylko mogli, pokazywali się w koszulkach "72-10: Nie ma znaczenia, jak nie ma pierścienia". Byłoby też dużym uproszczeniem uznać jedynie, że za całość sukcesu odpowiadał sam MJ. "Byki" z 1996 roku to przede wszystkim niesamowity kolektyw: jego "Powietrzności" pomagali przecież tacy zawodnicy jak Scottie Pippen, Dennis Rodman, Steve Kerr czy Toni Kukoć.
Finałowa seria przyniosła wiele emocji. Jordan pokazał niedowiarkom, że nawet po powrocie do NBA może zdobywać tytuły (potem zdobył jeszcze 2 w kolejnych latach). Mecz nr 6 był ważny także dlatego, że Michael stracił wcześniej swojego tatę, a spotkanie rozgrywane było w Dzień Ojca (w USA obchodzony zawsze w trzecią niedzielę czerwca). Jak ważne to było dla MJ-a niech świadczy tylko jego reakcja po końcowej syrenie ostatniego starcia...

4. miejsce - 2013: "Ostrogi" przegrywają finały przez... rzuty osobiste (Miami Heat - San Antonio Spurs 4-3)

Ta seria miała wielu nietypowych bohaterów. Kawhi Leonard (wówczas w barwach Spurs) zaskoczył swoją grą ekspertów, pokazując weteranom jak grać dojrzale. Zwłaszcza że naprzeciwko siebie miał nie byle kogo, bo samego LeBrona Jamesa, który grał swój trzeci sezon w barwach Miami. Do tego rezerwowi obydwu zespołów trafiali ważne rzuty - niektórzy z nich, jak Mike Miller, nawet bez kompletnego obuwia...
Mike Miller - rzut bez buta
własne
To właśnie rzuty z dystansu miały największe znaczenie w finałach 2013. Wydawało się, że już San Antonio przechyli szalę na swoją stronę po świetnych występach zespołowych (16 trójek w meczu nr 3) i indywidualnych (rekordowe wówczas 27 celnych rzutów zza łuku Danny'ego Greena w całej serii). Ale to kluczowe trójki wspomnianego Millera, Shane'a Battiera i przede wszystkim Raya Allena zadecydowały o ostatecznym triumfie ekipy Heat.
Game 6 przeszło już do historii ligi. Przez pierwsze trzy kwarty Tim Duncan grał jak z nut, a Spurs zachowywali bezpieczną przewagę, która w pewnym momencie wynosiła już nawet 13 "oczek". Wtedy przebudził się James, który ostatecznie zanotował triple-double (32 punkty, 10 zbiórek, 11 asyst), a Miami zniwelowało różnicę do minimum. Na 5 sekund przed końcem za trzy z narożnika trafił Allen, a w dogrywce ekipa z Florydy zwyciężyła z lekką przewagą. Solidna gra obronna przypieczętowała tytuł w meczu nr 7. Gdyby tylko w poprzednim starciu Teksańczycy nie pudłowali rzutów wolnych w końcówce...

3. miejsce - 1988: Tytani rozegrania (Los Angeles Lakers - Detroit Pistons 4-3)

Finały z końcówki lat 80. objawiły się starciem dwóch najlepszych point guardów w historii ligi. Magic Johnson i Isiah Thomas poprowadzili swoje zespoły do odpowiednio 62 i 54 wygranych w sezonie zasadniczym, więc zarówno Lakersi, jak i Pistons byli uznawani za faworytów do końcowego triumfu.
Ich rywalizacja była zacięta nie tylko jeśli chodzi o statystyki wyświetlanie na tablicy. Thomas to wielki prowokator, który kilka lat później nie pojechał na igrzyska do Barcelony, popadając w konflikt z samym Michaelem Jordanem. Zresztą cała ekipa "Tłoków" nazywana była w tamtym okresie "Bad Boys". Ich twarda defensywna gra przysparzała rywalom ogromnych problemów i nie raz wyprowadzała ich z równowagi...
Obaj gwiazdorzy wydatnie pomogli swoim drużynom w kolejnych grach i o wszystkim miał zadecydować mecz nr 7. Pistons do pełni szczęścia zabrakło zdrowia Thomasa - rozwalona kostka nie pomogła mu rozwinąć skrzydeł w ostatnim starciu. James Worthy rozegrał z kolei mecz życia, notując 36 punktów, 16 zbiórek, 10 asyst i 2 przechwyty. Dzięki dyspozycji w tym spotkaniu walnie przyczynił się do sukcesu "Jeziorowców", a sam zgarnął nagrodę MVP finałów. Pistons nie rozpaczali jednak długo. Już w kolejnym sezonie rozbili Lakersów w rewanżu 4-0, a rok później obronili tytuł, pokonując w pięciu meczach Portland Trail Blazers.

2. miejsce - 1984: Dwie mocarne ekipy w finale marzeń (Boston Celtics - Los Angeles Lakers 4-3)

Jeśli spojrzymy na legendarną rywalizację Lakersów z Celtami z lat 80., to finały anno domini 1984 należy uznać za wisienkę na torcie. W sezonie regularnym każda z ekip wygrała ponad 60 spotkań, więc kibice przygotowywali się na prawdziwą ucztę w play-offach. I z pewnością się nie zawiedli.
Po pierwszej części sezonu trudno było wskazać faworyta. Również seria finałowa pokazała z jak wyrównanymi jakościowo zespołami mamy do czynienia. W meczu nr 1 popis Kareema Abdula-Jabbara (32 punkty) i 1-0 dla Lakersów. Celtowie zaraz wyrównują, by już po chwili znów przegrywać w serii 1-2 po pięknym "showtime'ie" Los Angeles w meczu nr 3 (137-104). Boston jednak nagle wygrywa 2 mecze z rzędu, a kapitalną dyspozycją popisuje się Larry Bird. W meczu nr 6 Lakersi się nie poddają, wyrównując stan serii po rewelacyjnych strzeleckich popisach czterech z "Jeziorowców". Ponad 20 punktów rzucają bowiem nie tylko Magic Johnson i Abdul-Jabbar, lecz także Michael Cooper i James Worthy.
O zwycięstwie decyduje zatem mecz nr 7, w którym górą jest ekipa Bostonu. Larry Bird zostaje uznany MVP finałów, notując średnio 27,4 punktu, 14 zbiórek, 3,6 asysty, 2,1 przechwytu i 1,1 bloku na mecz. Mistrzowskie pierścienie wędrują na Wschodnie Wybrzeże, choć już rok później zostaną założone na palce Lakersów, którzy w tej dekadzie zdobędą tytuły jeszcze w 1987 i 1988 roku.

1. miejsce - 2016: Sezon regularny to nie wszystko, a "Król" jest tylko jeden (Cleveland Cavaliers - Golden State Warriors 4-3)

To, co nie udało się Seattle w batalii z Chicago w 1996 roku, zrobili LeBron i spółka 20 lat później. Golden State Warriors przeszli jak burza przez regular season, wygrywając 73 mecze i bijąc niezwykły rekord "Byków" sprzed dwóch dekad. Ale, o ile wcześniej Chicago dowiodło również w finałach, że jest najlepszą ekipą całych rozgrywek, o tyle w 2016 roku mistrzowie sezonu zasadniczego trafili na koniec na "boga" pomarańczowej piłki.
LeBron James poprowadził "Kawalerzystów" w fenomenalnym come-backu ze stanu 1-3 do końcowego triumfu w 7 meczach. Nie wiemy czy Warriors po meczu nr 4 byli już myślami na wakacjach i liczyli, że tytuł sam się wygra. Może uważali, że po pierwszych spotkaniach, wygranych odpowiednio 15 i 33 punktami na ich drodze stoi rywal, którego zdmuchną jak resztę zespołów w poprzednich grach? A może w kluczowych momentach zabrakło im podkoszowych graczy (po wykluczeniu Draymonda Greena na mecz nr 5 i kontuzji Andrew Boguta)?
To wszystko to tylko domniemania i próba usprawiedliwienia słabszej dyspozycji ekipy Steve'a Kerra, bo de facto najważniejszym czynnikiem, który zadecydował o mistrzowskich pierścieniach dla Cavs była genialna postawa LeBrona Jamesa. Po 41 "oczek" w meczach 5 i 6 oraz triple-double w decydującym starciu (27 punktów, 11 zbiórek i 11 asyst) pozwoliły "Królowi" koronować się trzeci raz w karierze, a nam pasjonować niezwykłym odwróceniem ról w, jak się wydawało, przegranym już finale.
Jerzy Matlak
Redakcja meczyki.pl
Jerzy Matlak27 May 2019 · 08:50
Źródło: własne

Przeczytaj również