"Kupili ferrari, jeździli nim jak cinquecento". Tylko w FC Barcelonie Zlatan Ibrahimović czuł się nikim

"Kupili ferrari, jeździli nim jak cinquecento". Tylko w Barcelonie Zlatan czuł się nikim
Maxisport/shutterstock.com
„Ibra” i Pep Guardiola. Od pierwszego dnia nie zapowiadało się, że będzie to idealny związek. Zaloty trwały zaledwie rok. Mimo że od tamtej pory minęło wiele czasu, dużo się mówiło o niesnaskach, a piłkarz nie robił z nich tajemnicy, to wciąż pozostaje wiele pytań: dlaczego Zlatanowi nie wyszło w Barcelonie? Dlaczego skreślono go tak szybko? I dlaczego popychano go wprost w objęcia najwierniejszej kochanki Szweda: calcio? Zapraszamy na trzeci odcinek europejskich wojaży kontrowersyjnej gwiazdy po Europie.
- Hej, “Ibra”!
Dalsza część tekstu pod wideo
- Tak?
- Odchodzisz do Barcelony, żeby wygrać Ligę Mistrzów, tak?
- Zgadza się, trochę z tego powodu.
- Ale wiesz, że to my ją wygramy? Nie zapominaj o tym.
To ostatni wymiana słów na linii Zlatan-Mourinho, o której napomknął w swojej autobiografii. Żaden z rozmówców chyba nie przewidział, jak bardzo prorocza.

Wymiana napastników

Transfer, nie byle jaki, bo łącznie szacowany na 65 mln euro, zszokował lata 2009 roku cały futbolowy świat. Podczas gdy Real wydawał 300 milionów na przebudowę całego zespołu, w oparciu o rekordowy zakup Cristiano Ronaldo, włodarze Barcelony zasiedli do stołów, pouśmiechali się do siebie i… zaatakowali z „przyczajki”.
- Nigdy nie wydamy 65 milionów za jednego zawodnika - zawyrokował na jednej z konferencji ówczesny skarbnik „Dumy Katalonii” Xavier Sala-i-Martin. Dziennikarze napierali na niego w momencie, gdy do „Królewskich” przechodził inny gwiazdor, Kaka. - Za taką kwotę można było kupić całą Barcelonę, która wygrała Ligę Mistrzów w Rzymie - śmiał się unikając dalszych pytań o hiszpański „wyścig zbrojeń”. Przekaz jasny: jesteśmy najlepsi w Europie i nie potrzebujemy się wzmacniać, niech inni się martwią.
Efekt madrycki chyba jednak nieco ścisnął im gardło. A sam europejski triumf, paradoksalnie, nie przyczynił się do scementowania zespołu. Dochodziło do konfliktów. Oto Samuel Eto’o, zdobywca 36 bramek w poprzednim sezonie, zaczął przeszkadzać. „Odskakiwał”, jak niepasujące i wpychane na siłę do układanki puzzle. U Guardioli, słynącego z pedantyzmu, wszystko musiało być perfekcyjne. Pep nie miał wyjścia, postawił na Kameruńczyku krzyżyk.
- Eto’o to kluczowy gracz dla Barcelony, ale jednocześnie w szatni postępowały podziały, a Samuel czuł, że nie dostaje pochwał, na które zasługiwał - mówił Tim Hanlon, autor książki „Kataloński sen”. Czarnoskóry napastnik słynął ze złotych cytatów, że gdyby nazywał się Etodinho, w cuglach wygrywałby wszystkie plebiscyty na Najlepszego Piłkarza. - Pep nie lubił jego otwartej osobowości i przy pierwszej nadarzającej się okazji, po prostu się go pozbył - twierdzi Hanlon.
Reakcja Barcelony na madryckie transferowe polowania polegała na wymianie Kameruńczyka na Szweda, płacąc za ten przywilej dodatkowe 40 milionów (na 25 oceniono wartość Eto’o). Zlatan podpisał pięcioletni kontrakt, ale niemal natychmiast pojawiły się wątpliwości, co do tego, czy to na pewno sprytne posunięcie. Chodziło zwłaszcza o różnice w podejściu Ibrahimovicia i reszty piłkarzy do stylu, jaki preferował klub. Tiki-taki.
Alarmowali analitycy, zastanawiali się telewizyjni eksperci, dziwili się też trenerzy. Była „miotła” Milanu i reprezentacji Włoch, Arrigo Sacchi, należał do tych, którzy publicznie i prywatnie przekonywali Guardiolę, aby odpuścił szwedzkiego snajpera. - To fantastyczny gracz, ale jest zbytnim indywidualistą w grze zespołowej - tłumaczył włoski szkoleniowiec. Pep nie posłuchał ostrzeżenia, mimo że „Ibra” zwyczajnie nie mógł pasować do jego koncepcji. Nie upłynęło wiele wody w rzece Besos, a już pożałował swojej decyzji.

Gest litości

Na początku wszystko wydawało się lekkie, piękne i przyjemne. Wśród 60-tysięcznej publiki na Camp Nou, dwukrotnie większej niż przy powitaniu Henry’ego i Ronaldinho, „Ibra” ucałował herb, pokazał kilka sztuczek na prezentacji i dał dziesiątki wywiadów. Na boisku pozytywne wibracje trwały. Strzelił 11 goli w swoich pierwszych 14 meczach ligowych, w tym wspaniałe golazo w jego premierowym El Clasico. Trafił do siatki i na okładki wszystkich sportowych gazet. Był wszędzie.
Jednak pomimo całego tego wkładu Zlatana, narastało niezadowolenie Pepa. Bramki, owszem, padały, ale prócz tego nowy, drogi nabytek nie wyróżniał się absolutnie niczym. Kiedy przestał strzelać, pojawiały się pierwsze pomruki niezadowolenia, a kibice oczekiwali większego zaangażowania. Tracił zaufanie trenera, który zawsze chętniej pobierał młodą krew, zawodników z uginającej się pod ciężarem talentów akademii. Mógł ich układać na własną modłę, dowolnie, jak plastelinę. A Zlatan? No nie „kleił się”.
Kiedy Guardiola przedłużył swój kontrakt w styczniu, to Szwed pierwszy chwalił decyzję zarządu.
- Bardzo się cieszę, że zostaje. Barca nie może sobie pozwolić na utratę takiego trenera - przyznawał Ibrahimović. Już wtedy jego pozycja zapadała się w zgniliźnie. W nowym roku strzelił zaledwie dwie bramki, zanim drużyna w połowie marca pojechała do Saragossy. Messi, jak to Messi, szalał na La Romaredzie, pakując rywalom trzy bramki. Zlatan z kolei marnował sytuację za sytuacją. W 90. minucie po wywalczeniu rzutu karnego, Argentyńczyk zlitował się i podarował piłkę partnerowi z ataku. „Zlitował się” i „podarował”. Słowa, które tak bardzo nie pasowały do słownika dumnego Szweda. Jego rolę na boisko zredukowano do przyjmowania charytatywnych gestów kolegi z zespołu.
Z Pepem nie zamieniał słowa od miesięcy. Wzruszał ramionami. - Co mnie obchodzi ktoś, kto uprawia tego rodzaju mobbing? - pisał w książce. A na Katalończyku nic już nie robiło wrażenia. Nawet, gdy atakujący strzelił dwa gole z Arsenalem na wyjeździe w ćwierćfinale Ligi Mistrzów. Co z tego? Skoro w pierwszej połowie mógł mieć na koncie co najmniej trzy. W następnym tygodniu nawet nie znalazł się w kadrze meczowej. Messi zabił dwumecz czterema trafieniami, a „Ibra” nagle był nikim.

Eskalacja konfliktu

Coraz bardziej odcinał się od reszty drużyny. Półfinałowe starcie z Interem okazało się jego osobistą katastrofą. W przegranym 1:3 meczu nie miał szans sforsować autobusu ustawionego przez Mourinho. Spacerował po polu karnym jak obłąkany, pokonując chyba mniejszy dystans niż bramkarz Victor Valdes. Guardiola nie wytrzymał i ściągnął go po godzinie gry.
Ulało się wszystkim. Piłkarzowi, trenerowi, najbardziej agentowi. Raiola spuszczony ze smyczy to najgorszy człowiek stąpający po ziemi.
- Jeśli nie wystawia zawodnika, za którego zapłacił 65 milionów euro, powinien trafić do szpitala psychiatrycznego - rzucał oskarżenia na prawo i lewo. Barcelona zanotowała słabszy sezon, zdobywając jeden tytuł, a przecież w poprzednim zdobyła tryplet. Ktoś musiał zostać obwołany kozłem ofiarnym. A przecież zespół wyglądał identycznie jak ten z mistrzowskiej kampanii. Identycznie, z wyjątkiem jednego ogniwa. Według wielu, najsłabszego.
Dalej sprawy potoczyły się już bardzo szybko. Prezydent klubu Sandro Rosell nazwał go „najgorszym biznesem, jaki kiedykolwiek ubił”, na co obrażony zawodnik miał warknąć, że „to z powodu gównianego przywództwa w klubie”. A „niewłaściwe” traktowanie go przez trenera określił słowami „to tak, jakby kupił ferrari, a jeździł nim jak cinquecento”. Raiola poszedł dalej i stwierdził, że „lepiej by było, gdyby Barca pozbyła się Pepa, bo ma tylko roczny kontrakt. A jego klient czteroletni”. - Matematyka jest oczywista - podsumował agent. Ale w stolicy Katalonii liczą inaczej. Honor nie pozwolił im na takie ekscesy jednego gracza i przybocznego „goryla”. Obu pokazano drzwi.

Zlatanmania we Włoszech

26 sierpnia 2010 roku na Camp Nou rozegrano mecz towarzyski między Barceloną i Milanem. Adriano Galliani, jeden z najtrudniejszych negocjatorów piłkarskich, zadeklarował, że nie opuści Hiszpanii bez Ibrahimovicia. Dyrektor generalny „Rossonerich”, zdesperowany, by zdobyć utytułowanego zawodnika, zmusił władze “Barcy” i otoczenie Zlatana do ustępstw. Osiągnięto deal: spora redukcja zarobków, bezpłatne wypożyczenie z opcją wykupu. Natychmiast, jednym pociągnięciem pióra, wielkość napastnika wróciła do Mediolanu, przynosząc olbrzymie korzyści włoskiemu gigantowi w późniejszych miesiącach.
Po przybyciu na San Siro zapanował chaos. Krzyczący tifosi powitali najnowszą gwiazdę, mając nadzieję, że pomoże przełamać niedawną dominację ich rywali zza miedzy. W ciągu ostatniej dekady Inter zachował wszelkie prawa do przechwałek, podnosząc pięć razy najważniejsze krajowe trofeum, raz pod wodzą tak bardzo znienawidzonego w czerwono-czarnej części miasta Jose Mourinho.
Massimiliano Allegri dysponował niezwykle doświadczoną kadrą. Tu wszystko grało jak należy: Gennaro Gattuso, Pippo Inzaghi, Clarence Seedorf, kapitan Massimo Ambrosini, supertechnik Andrea Pirlo, genialna, żelazna obrona w postaci Gianluki Zambrotty i Alessandro Nesty. I jeszcze to brazylijskie trio: Ronaldinho, Robinho, Pato. Nie brakowało hartu ducha. To był dobrze naoliwiony silnik. Ibra musiał się w to jedynie wkomponować i dojechać do mety.
Ambicja wymusiła na nim coś więcej. Postanowił mianować się liderem, którego zespół potrzebował, choć debiut wypadł poniżej oczekiwań - snajper zanotował pudło z karnego przeciwko Cesenie, Milan przegrał 0:2. Ale później „zatrybiło”. Liga Mistrzów i dwa gole z Auxerre, pierwsze ligowe trafienie na Stadio Olimpico, no i w końcu najważniejsze: Derby della Madonnina. W czwartej minucie starcia z Interem rzucił się w pole karne, wchodząc pomiędzy Lucio i Materazziego. Szalony manewr poskutkował. Gwizdek. Karny. „Interisti” próbowali jeszcze z trybun oślepiać Szweda laserami, jednak on bardzo dobrze wiedział, jak i gdzie uderzyć. Jedyne trafienie w meczu i marsz w górę tabeli.
W środku batalii o mistrzostwo po raz kolejny marzenia wielkiego piłkarza o europejskiej chwale zostały stłumione. „Rossoneri” rozbili się o Tottenham i całe siły skoncentrowano na walce o Scudetto. Do ostatniej kolejki przystępowali z minimalnym zapasem punktów, wystarczyło zdobyć jedno oczko na Olimpico. Nie przegrać z Romą. Tylko tyle.
Granie w rzymskim Koloseum to zniechęcające zadanie dla każdego klubu, dużego i małego. Kibice zjeżdżający z Mediolanu tłumnie pojawili się w stolicy Italii, mając nadzieję na zmianę władzy na ligowym tronie. Od pierwszego gwizdka zobaczyli mnóstwo zmarnowanych szans, od Robinho po Boatenga. Nie zależało im na tym aż tak bardzo. Chcieli tylko usłyszeć ostatni gwizdek. Pięć dodatkowych minut schodziło niczym wieczność. Gdy minęły, czerwone i czarne sztandary powędrowały w górę. A noga Ibrahimovicia, największego dowcipnisia w zespole, wylądowała na głowie Antonio Cassano. To wszystko z radości. Tak triumfował „Ibrakadabra”.
Włoski renesans trwał dalej. Debiutancki sezon zakończył z 14 bramkami i 12 asystami. Sukces spowodował masową euforię na Piazza del Duomo. Nikt nie miał wątpliwości, że trzeba wpłacić te 25 mln euro za Zlatana i uwolnić go z kajdan Barcelony.
Po zdobyciu Superpucharu Włoch w Pekinie, Milan pewnie rozgościł się na pierwszym miejscu w tabeli ligowej, a „Ibra” kontynuował panowanie we Włoszech, zdobywając 28 goli. Jednak los spłatał figla. Los? Bądźmy precyzyjni: sędziowie. „Il gol di Muntari”, albo jak kto woli „Gol fantasma”, który nie został uznany, zniweczył nadzieję na obronę tytułu. Tron objął niepokonany Juventus.
Latem 2012 roku dobiegła końca era długoletnich legend Milanu. Wielu zmuszono do odejścia. AC Milan walczył o życie, a Silvio Berlusconi, próbując zrównoważyć rachunki, sprzedał Zlatana i Thiago Silvę do PSG za łącznie 60 milionów euro. Ibrahimović pożegnał się z Włochami, gdzie święcił największe triumfy w obfitującej przygodami karierze. Miał tu, do Mediolanu, jeszcze zawitać. Jako 38-latek szukający ekscytującej sportowej emerytury. A dla fanów - jako sentymentalny symbol wiktorii i mistrzowskiego błogostanu.
CDN…
Tobiasz Kubocz
***
Pierwszy rozdział historii Zlatana przeczytasz TUTAJ.
Drugi rozdział historii Zlatana przeczytasz TUTAJ.

Przeczytaj również