Legia vs. Lech. Dlaczego mistrz się rozpadł, a w Poznaniu liczą miliony?

Legia vs. Lech. Dlaczego mistrz się rozpadł, a w Poznaniu liczą miliony?
własne
Dzięki pieniądzom z awansu do Ligi Mistrzów Legia Warszawa miała odjechać reszcie stawki. Fakt, klub panuje lokalnie, ale sukces z 2016 roku jednocześnie podziałał jak klątwa na zewnątrz. Od tamtego czasu drzwi do Europy zatrzasnęły się dla Dariusza Mioduskiego. Czy z deklasacji może zostać tylko zakurzona przepowiednia, bo kod do sejfu UEFA wreszcie odnaleziono w Poznaniu? Oto jak różne drogi do fazy grupowej obrały Legia i Lech, a tylko jedna okazała się słuszna. I jak dużo w tym przypadku.
Od awansu do LM Legia przez kolejne pięć sezonów aż czterokrotnie zdobywała mistrzostwo Polski. W Poznaniu patrzyli z zazdrością. Przez cały ten czas zero sukcesów sportowych. Gablota stoi pusta. Kto wie, czy jednak czwartkowy awans „Kolejorza” wreszcie tej tendencji nie odwróci. Oczywiście nie musi, ale fakty są takie, że Lech właśnie otrzymał zastrzyk gotówki w wysokości 40 milionów złotych, a Legia musi myśleć o oszczędnościach. Czy desperackich ruchach i sprzedaży piłkarzy po promocyjnych cenach? Niekoniecznie, o czym piszemy TUTAJ.
Dalsza część tekstu pod wideo

Kontuzja Vesovicia zmieniła wszystko

Drużyna Aleksandara Vukovicia długo, szczególnie na jesień, grała efektowny futbol. Dominowała w lidze i wygrała ją najłatwiej od dekady, co zapowiadało wyczekiwany przełom w europejskich pucharach. Przyznacie, że prognozy długo wskazywały na piękne lato, a nie gwałtowną burzę...
Tymczasem z perspektywy czasu, gdy cofniemy się do końcówki ubiegłych rozgrywek, da się zauważyć, że zespół im bliżej mety, tym bardziej zaciągał hamulec ręczny. Wtedy jeszcze tłumaczony autostradą do tytułu, o który już niespecjalnie trzeba było się starać. Patrzono na to, co na horyzoncie. Czyli europejskie puchary.
Część upatruje degradacji formy w przerwie spowodowanej pandemią koronawirusa. Rozregulowanie zespołu przez nieprzewidziany lockdown ligi. My diagnozujemy inną przyczynę, która naszym zdaniem znacznie głębiej odbiła się na stylu i grze całej drużyny, a potem pociągnęła za sobą określone działania sztabu i pionu sportowego. To kontuzja Marko Vesovicia.
Czarnogórzec był w kampanii 2019/2020 najlepszym prawym obrońcą ligi. Bez dwóch zdań. Ale dla samej Legii był kimś więcej. Tworzył mocne spoiwo z ustawionym wyżej Pawłem Wszołkiem, które dawało Legii wymierne korzyści.
Vesović zerwał jednak więzadła ze Śląskiem Wrocław i od tego momentu można odnotować duże problemy w funkcjonowaniu i wynikach Legii. Mistrzostwo było niezagrożone. Być może dlatego nikt nie bił głośno na alarm. Ale bilans - jedno zwycięstwo, trzy remisy i trzy porażki - wliczając odpadnięcie w półfinale Pucharu Polski z Cracovią, był jednak niepokojącym sygnałem.
Plan Vukovicia w dużej mierze opierał się na napędzaniu akcji ofensywnych przez skrzydła. Pokazują to statystyki goli i asyst poszczególnych zawodników. Wszołek miał ich dziewięć, występujący na lewej obronie Michał Karbownik osiem, Vesović osiem, Luquinhas dziewięć - część jako środkowy pomocnik. Aż 34 bramki padły po zagraniach czterech kluczowych zawodników biegających w bocznych sektorach.
Szczególnie prawa strona była bardzo efektywna, ale po urazie Czarnogórca ta broń przestała działać. Oprócz degradacji wyników, opuścił się także Wszołek. Pod nieobecność Vesovicia w kolejnych siedmiu spotkaniach zanotował tylko jedną asystę.
Przed kontuzją Czarnogórca gra bokami nie oznaczała bynajmniej schematycznych dośrodkowań. Piłek wrzucanych na głowę Tomasa Pekharta. To nastąpiło później. Legia potrafiła podejść wysoko i być kreatywna z użyciem swoich skrzydeł. W pamięć zapadły odważne rajdy Karbownika, który wyrósł na odkrycie sezonu. Tego w ostatnim czasie już zupełnie nie było.
Degradacja Legii nastąpiła również przez uraz Jose Kante. Dokładnie w tym samym momencie co Vesovicia. Kontuzja, po wyleczeniu której forma nie wróciła na wysoki poziom, a z efektownego stylu gry Legii zostały zgliszcza. Puzzle z ładnej układanki zaczęły się sypać.
Gwinejczyk między grudniem a marcem strzelił w siedmiu meczach siedem goli i zaliczył dwie asysty. Był przydatny w grze kombinacyjnej. Potrafił cofnąć się po piłkę, zagrać na małej przestrzeni, wyjść do prostopadłego zagrania. Coś co robi teraz w Lechu Mikael Ishak - transferowy strzał w dziesiątkę „Kolejorza”.
Gdy w hierarchii przeskoczył go Tomas Pekhart, jedynym pomysłem zespołu stały się dośrodkowania na blisko dwumetrowego napastnika. Plan, którym nie da się zaskoczyć mocnego i dobrze zorganizowanego rywala. Na fundamentach Legii pojawiły się mocne pęknięcia i nie dało się ich naprawić aż do meczu z Azerami włącznie.

Dewaluacja Karbownika

Brak Vesovicia oznaczał poszukiwania mocnego następcy, bo Paweł Stolarski nie gwarantował odpowiedniej jakości. Wytypowano Filipa Juranovicia, który w Hajduku Split nie miał wcale dobrych opinii. Czwartkowy mecz z Krabachem, który miał miano spotkania sezonu, bardzo niekorzystnie go zweryfikował. Być może jeszcze okaże się przydatny, ale w momencie najważniejszego sprawdzianu, na „tu i teraz”, zdecydowanie zawiódł.
Prawa obrona stała się więc słabym punktem klubu. Juranović w międzyczasie przechodził kwarantannę (podobnie Wszołek), więc Karbownik powędrował na przeciwległą stronę boiska. Tu ogromny kamyk do ogródka legionistów. Piłkarz, o którym mówiło się, że może nawet pobić transferowy rekord ligi, nagle stał się zapchajdziurą.
Kim właściwie jest dziś Karbownik? Lewym czy prawym obrońcą? A może jednak środkowym pomocnikiem, gdzie grał w grupach młodzieżowych i jak sam mówi - tam czuje się najlepiej? Nastąpiła ogromna dewaluacja jego wartości. Wciąż mówiło się o zainteresowaniu dużych klubów, m.in. Napoli czy Bayeru Leverkusen, ale sami zastanawiamy się, na jaką pozycję w tym momencie Karbownik miałby być pozyskiwany.
W kilka tygodni, przez uraz Vesovicia i sprowadzenie mocnego Filipa Mladenovicia, który od razy wskoczył na lewą obronę, 19-latkowi zrobiono niezły mętlik w głowie. Gdy wyjechał na zgrupowanie reprezentacji Polski, nawet Jerzy Brzęczek pytał go, gdzie widzi się na boisku. Myślał, aby dać mu szansę na kolejnej pozycji - w drugiej linii na skrzydle. Także starsi reprezentanci pytali wprost: „Michał, ty jesteś obrońcą czy pomocnikiem?”.
Po meczu z Jagiellonią, w którym „Karbo” zaliczył dobre pół godziny na pozycji numer 6 jego menedżer Mariusz Piekarski miał rozmawiać z Dariuszem Mioduskim o przyszłości piłkarza. Wcześniej odbył także taką konwersację z samym zawodnikiem. Od dawna uważał, że nastolatek powinien rozwijać się w środku pola.
Pojawił się nowy plan. Nie ma sensu sprzedawać go w tym momencie z dwóch powodów. Po pierwsze, w silnym klubie mógłby przepaść jako boczny obrońca. Po drugie, wiara w jego możliwości jako pomocnika napędzała przekonanie, że można zarobić na nim lepiej. Rozgrywający są po prostu oceniani wyżej. Wystawiani na rynku w lepszej cenie.
Przed odpadnięciem z europejskich pucharów nastąpiła korekta - zostać co najmniej do zimowego okna transferowego. Nawet dłużej, bo wartość może podbić jeszcze wyjazd na mistrzostwa Europy. Jednak bez ekspozycji w Lidze Europy ten plan nie jest już w stu procentach zależny od klubu, który musi szukać zarobku. Kto wie, czy Piekarski nie żałuje, że w maju Karbownik podpisał z klubem nowy kontrakt. Dziś zawodnik byłby już w innym miejscu. Sprzedany na tzw. „górce” - świeżo po przełomowym sezonie. Dziś jest piłkarzem, który we wrześniu rozegrał 66 minut, a w kluczowym dla Legii momencie stał się jej rezerwowym...

Ściany nie pomagały Legii, wyjazdy uskrzydliły Lecha

Wyłączając mecz Pucharu Polski ze słabym GKS-em Bełchatów, zjazd Legii był bardzo widoczny i co gorsza postępował. Pierwszym gongiem było odpadnięcie w el. LM z Omonią Nikozja. Drugim baty od Górnika Zabrze. Trzecim, już bez poduszki powietrznej i z innym kierowcą, porażka z Karabachem. To wszystko na własnym stadionie.
Los był dla Legii łaskawy, ale ona tego nie wykorzystała. Trzeba sobie powiedzieć, że droga do fazy grupowej europejskich pucharów wyglądała jak autostrada. Kolejne losowania nie wymagały długich podróży. Wszystko podane na tacy - u siebie. Co prawda bez wsparcia publiczności, ale i tak przy sporym komforcie, którego nie miał chociażby Lech.
Poznaniacy jako jedna z trzech drużyn w Europie pokonała wszystkie etapy eliminacji. W dodatku trzy ostatnie grała na wyjeździe i z całkiem niezłymi rywalami. I dali radę. Losowanie pozbawiło Legię jednego wygodnego punktu - wymówki o długiej podróży do Azerbejdżanu, która przeszkodziła w awansie.
Dwa długoterminowe problemy jak kropla drążyły skałę - kontuzja Vesovicia i w mniejszym stopniu Kante oraz rozregulowanie Karbownika. Legia krok po kroku traciła styl fiksując się na grę do przodu prostymi środkami. Defensywa też zaczęła przeciekać, bo trudno mówić o jakości i stabilności personalnej, gdy Karbownik nie był tym samym piłkarzem na nowej pozycji, a w środku rotowano pomiędzy Arturem Jędrzejczykiem, Mateusem Wieteską, Wiliamem Remym i Inakim Astizem.
Wkradła się destabilizacja w newralgicznym punkcie zespołu i choć na rynku transferowym Legia działała bardzo szeroko, to nie zidentyfikowano potrzeby sprowadzenia nowego stopera. My akurat pisaliśmy o tym tuż po mistrzowskim sezonie.

Zjazd Legii. Lech liderem po pandemii

Lech od pewnego momentu szedł w przeciwległym kierunku. Odwrócił niekorzystną tendencję z pierwszych miesięcy sezonu. Gdy maszyna w Warszawie zaczęła się dławić, do poznańskiej lokomotywy dorzucono furę węgla.
Po wybudzeniu ligi z lockdownu Lech przegrał u siebie z Legią 0:1, co właściwie zakończyło jakiekolwiek marzenia o tytule w Wielkopolsce. Stypa? Nie. Nastąpiło totalne przełamanie na plus. „Kolejorz” szedł jak burza. Wygrał siedem z dziesięciu kolejnych spotkań.
Co ważne, zaczął grać ładnie i z rozmachem, czyli to co prezentował przez całe eliminacje. Czasem zdarzały mu się głupie wpadki, ale widać było, że klocki zaczynają do siebie idealnie pasować. Zespół wykręcił wicemistrzostwo Polski pozostawiając po sobie niedosyt i pytanie wśród kibiców: dlaczego nie można było tak wcześniej?
Jeszcze wtedy w Poznaniu martwiono się stratą króla strzelców, Christiana Gytkjaera, ale jak już wspomnieliśmy - po przyjściu Ishaka szybko przekonano się, że niepotrzebnie. Pojawił się godny następca, który z przodu pracuje dla zespołu i jest skuteczny.
Lech szedł we właściwym kierunku. Legia wręcz przeciwnie, co pokazuje tabela za okres od wspomnianego hitu w Poznaniu do końca ubiegłego sezonu:
Tabela ligi
90 minut
Dariusz Żuraw zaczął mieć szeroki wybór. Wrócił Robert Gumny, który pozwolił przesunąć wyżej Jakuba Kamińskiego. Środek pola Tiba - Moder - Ramirez wyrósł na najbardziej kreatywny w kraju. Zespół znalazł idealny balans. Moc w centrum i na skrzydłach, gdzie szaleli wspomniany Kamiński i nieobecny już Kamil Jóźwiak.
Można było narzekać na stabilność obrony i niepewność w bramce, a negatywne emocje wzbudził dodatkowo początek ligowych rozgrywek, kiedy Lech stracił wszystkie siedem goli po stałych fragmentach gry - rzutach rożnych i karnych. Na Filipie Bednarku wieszano psy, a w piątek rano obudził się jako bohater, który zatrzymał Charleroi.

Transferowe fajerwerki, które nie wypaliły

W środowisku piłkarskim mówi się, że transfery ocenia się w momencie ich dokonywania. Na papierze Legia wręcz demolowała konkurencję. Artur Boruc, Bartosz Kapustka, Joel Valencia czy wspomniani Mladenović i Juranović. Wyglądało to imponująco i nie ma co ukrywać - wszystkim zagrzały się głowy od tych ruchów dyrektora sportowego Radosława Kucharskiego.
Nazwiska mocne, ale gdy po odpadnięciu z pucharów przychodzi rozliczenie i głowa schłodzona jest kubłem zimnej głowy - bilans tych zakupów w zderzeniu z wpływem na występy w Europie wygląda marnie.
Obronił się tylko Boruc, który w przegranych meczach z Omonią i Karabachem kilkukrotnie ratował zespół. Reszta? Nie miała dała żadnego pozytywnego impulsu. Nie uskrzydliła tego zespołu. Rodzi się pytanie, czy na najważniejszy moment sezonu, gdy trzeba być gotowym w stu procentach, były to właściwe wybory.
Kapustka po transferze do Leicester w 2016 roku przez cztery lata nie grał regularnie, w czym dodatkowo nie pomagało zdrowie. Valencia wyjeżdżał jako najlepszy piłkarz Ekstraklasy, a w Anglii zupełnie przepadł. Brentford nie wiąże z nim większych nadziei i jego kontrakt upłynie pewnie na wypożyczeniach - ak to do Legii.
Mioduski podjął ryzyko. Nowy zaciąg miał dać natychmiastowy impuls. A teraz, mówiąc brutalnie, Ekwadorczyk jest w przepełnionej kadrze Legii zbędny. Dlaczego? Klub nie osiągnął celu, a został z piłkarzem, który był właśnie po to sprowadzany. Za kilka miesięcy wróci do Londynu więc pytanie, jaki sens jest na niego stawiać. Ogrywać i odbudowywać formę skoro nie ma szans na jego wykupienie. Chyba tylko taki, że trzeba mu płacić niemałą pensję. Oczywiście, Valencia może dać jakość. Ale na walkę o mistrzostwo Legia miała już wystarczające zasoby. Kapustka to nieco inny przypadek. Związał się z klubem na stałe. Można go wypromować i jeszcze sprzedać z zyskiem.
Podsumowując, niemal wszystkie dokonane przez mistrza Polski transfery,nie spełnił swojego podstawowego celu. Dania kopa jakości na "tu i teraz". Nie za tydzień, nie za miesiąc, a w meczach z Omonią czy Karabachem:
  • Boruc - na delikatny plus, ale przy szacunku dla tego sentymentalnego powrotu, nie on miał robić na boisku za bohatera i ratownika w beznadziejnych sytuacjach
  • Juranović - katastrofa z Karabachem
  • Mladenović - solidny poziom, ale lewą obronę zabezpieczał Karbownik i jego przyjście wymusiło poszukiwanie dla niego miejsca na boisku
  • Kapustka - bez wpływu na grę z Dritą czy Karabachem (89 minut w dwóch meczach)
  • Valencia - także pod formą. 153 minuty pustego przelotu. Jak sam powiedział, przeciwko Azerom on i koledzy "zrobili na boisku gówno"
  • Rafael Lopes - problemy ze zdrowiem. Tylko 53 minuty w el. LE. 0 goli, 0 asyst w sezonie.
W Warszawie chodzą słuchy, że Vuković nie chciał aż tak szerokiego świeżego zaciągu - zwłaszcza do drugiej linii, która dziś wydaje się przepełniona. Nowi piłkarze dostali wysokie pensje, co automatycznie zmieniło hierarchię w zespole. Były już trener - pierwsza ofiara potknięć w Europie - przede wszystkim wymagał stabilizacji składu i przedłużenia umów z Jędrzejczykiem oraz Antoliciem. Na razie wydarzyło się tylko to pierwsze. Czy wydarzy się drugie? O tym będzie decydował już Czesław Michniewicz przy aprobacie zarządu. Patrząc na obecna sytuację, pytanie o sens wręczania tłustej umowy 30-latkowi może być zasadny.
W Legii po czwartkowej porażce analizują sytuację i letnie zakupy. Czy nie trzeba było wykonać innych? Poszukać mniej krzykliwych nazwisk, ale takich, które dałyby impuls od razu. Dziś na gorąco odbyła się pierwsza analiza. Możliwe, że dyrektor sportowy będzie musiał ponieść konsekwencje. Serwis internetowy TVP Sport donosi nawet o dymisji.

Młode koty za grube miliony i lokalny charakter

Tu znów trzeba spojrzeć na grzejących się dziś w blasku sukcesu lechitów. W kontekście transferów długo nic się nie działo. Bo nie musiało. Żuraw ustabilizował skład. Miał dobrą mieszankę młodości z doświadczeniem. W podstawowej jedenastce wysoki procent wychowanków, co nie tylko w przyszłości wpłynie na kolejny zastrzyk do kasy klubu, o czym za chwilę, ale dał jedną wartość nie do przecenienia - emocjonalny związek zawodników z klubem.
Patrząc od bramki na piłkarzy, którzy brali udział w el. LE - Bednarek, Tymoteusz Puchacz, Robert Gumny (już Augsburg), Jakub Kamiński, Jakub Moder, Kamil Jóźwiak (już Derby County), Filip Marchwiński czy Michał Skóraś są od lat związani z klubem lub pochodzą z Wielkopolski. Każdy z nich miał swój wkład w awans i choć dwóch nie ma już w drużynie, niemal do końca byli jej ważnym ogniwem.
Lech nie potrzebował więc wielkich roszad. Jedyną pilną potrzebą był napastnik. Po tym, jak Wołodymyr Kostewycz zdecydował się na podpisanie umowy z Dynamem Kijów, wypożyczono Wasyla Kravetsa. Celny strzał jak z Ishakiem, co pokazał mecz w Belgii.
Jednak siłą tej kadry stało się odpowiednie wprowadzenie na wyższy poziom swoich ludzi. Konsekwentnie i etapowo. Żuraw zrobił to w bardzo dobrym stylu. Odejście Gumnego było przygotowane od dawna - lukę wypełnił więc Alan Czerwiński. Jóźwiak też miał zielone światło, dlatego w jego miejsce wytypowany o wiele wcześniej był Jan Sykora. Nic na siłę. Bez nerwowych ruchów i transferów w otoczce fajerwerków.
W Lechu widzielibyśmy potrzebę sprowadzenia jeszcze jednego stopera. Plotki mówią o przymiarkach do Patrizio Stronatiego z Banika Ostrawa i Sinisy Sanicanina z Vojvodiny Nowy Sad. Władze szukają też zawodnika na pozycję 6/8, aby bez żalu puścić Karlo Muhara. W przeszłości pisaliśmy o Michale Chrapku, ale klub ostatecznie nie złożył mu oferty. Tak naprawdę to jednak tylko kosmetyka. Bo poza Ishakiem, bez pozostałych letnich transferów, które zwłaszcza teraz potrzebne są do rotacji, zespół wygląda podobnie. Przez co każdy wie gdzie i co ma grać.
Co jeszcze oznacza awans Lecha i brak takowego Legii? Jedni będą pomnażać swój kapitał dzięki wspomnianej budowie zespołu na wychowankach. Rozmawialiśmy z kilkoma agentami i wszyscy mówią zgodnie. Dziś Lech ma zamrożone ok. 30 milionów euro z potencjalnych transferów. Jakub Kamiński, mówi to każdy, to najzdolniejszy piłkarz ligi. Przez wiek i wartości motoryczne wart ponad 10 milionów.
Dlatego Lech nie musi rzucać się na gorąco na kolejne oferty last-minute z zagranicy, skoro zabezpieczył się kasą ze sprzedaży Gumnego i Jóźwiaka oraz czwartkowego awansu. Może spokojnie czekać aż okno wystawowe pt. „Liga Europy” podbije w kilku przypadkach kwoty. Chętni, którzy już się zgłaszają, będą musieli poczekać, bo w tym oknie już nikt nie odejdzie.
Puchaczem w ostatnich dniach zainteresowane było Mainz. Słyszeliśmy, że mógłby zostać sprzedany, gdyby Lech odpadł z Charleroi. Ale dziś pozbywanie się go za 4-5 milionów straciło sens. Być może odejdzie zimą, ale to najwcześniej. I jeśli pojawi się satysfakcjonująca oferta.
W naszym mniemaniu 21-latek powinien być w listopadzie sprawdzony przez Brzęczka na lewej obronie. Rozwija się w naprawdę dobrym tempie. Szybkość, siła, uniwersalność pozycji i dobry strzał z dystansu, a teraz gra w Europie dają mu silne argumenty do powołania. Podobnie jak wspomnianemu Kamińskiemu, którego selekcjoner chciał zaprosić do siebie już w październiku, ale jeszcze odpuścił. Bo młodzieżówka Michniewicza gra kluczowe mecze el. ME. Najważniejsze teraz dla jeszcze selekcjonera młodzieżówki, który jednak inaczej wyobrażał sobie tę jesień.
Z perspektywy czasu działania Lecha, aby dostać się do Europy, okazały się słuszne. Mimo, że to Legia znów została mistrzem, długofalowo lepiej na ostatnich wydarzeniach może wyjść "Kolejorz". Bo nie zszedł z obranej drogi, gdy z Żurawiem za kierownicą kilka razy zarzuciło go na trasie. Miał też szczęście. Bezpośrednio w meczach (oblężenie Belgów, którzy nie wykorzystali karnego) i pośrednio - w szatni, którą omijały kontuzje i koronawirus.
Szczęściu trzeba jednak pomóc, co zrobili w Poznaniu. Natomiast w stolicy znów zaczyna się czas rozliczeń z naczelnym pytaniem - dlaczego czwarty raz z rzędu Europa mówi nam "NIE".

Przeczytaj również