Liverpool FC - Atletico Madryt. Kto jak nie oni? "Banda" Diego Simeone specjalistą w heroicznych rewanżach

Kto jak nie oni? "Banda" Simeone specjalistą w heroicznych rewanżach
Leonard Zhukovsky / shutterstock.com
Do dnia 18 lutego można było odnieść wrażenie, że Liverpool jest w tym sezonie drużyną nieskazitelną, pozbawioną choćby najdrobniejszych mankamentów. “The Reds”, niczym mityczny Goliat przewyższali wszystkich swoich rywali, śrubując bilans spotkań bez choćby jednej porażki w lidze. W rolę Dawida, pogromcy nieustraszonej bestii wcieliła się powszechnie skazywana na klęskę ekipa Atletico, która odniosła zwycięstwo 1:0. Za nami dopiero półmetek tej rywalizacji, a na Anfield rozgrywały się niejedne wielkie “remontady” LFC, ale madrytczycy już nieraz udowadniali, że potrafią dowozić korzystne rezultaty w dwumeczach.
W ostatnich latach konfrontacje Atletico na arenie europejskiej stały się synonimem zaciętych, do granic możliwości zażartych bojów, w których podopieczni “Cholo” zostawiali na boisku dosłownie krew, pot i łzy. Argentyński szkoleniowiec zaszczepił u swoich zawodników gotowość do poświęceń zgodnie z ostatnimi słowami hymnu Atleti: “Ponieważ walczą jak bracia, broniąc swoich barw w szlachetnej i zdrowej grze, oddając odwagę i serca”.
Dalsza część tekstu pod wideo
Futbol w rozumieniu Diego Simeone opiera się przede wszystkim na cechach wolicjonalnych. Spotkania “Los Colchoneros” z faworyzowanymi hegemonami mogą nie należeć do najprzyjemniejszych w oglądaniu, ponieważ punktem wyjścia stylu madrytczyków jest obrzydzenie gry swoim rywalom, wykorzystanie maksimum możliwości z minimum zaplecza kadrowego. Wbrew pozorom, ta taktyka już niejeden raz prowadziła Atletico do historycznych zwycięstw.

Upadek tiki-taki

Gargantuiczny triumf siermiężnego “Cholismo” nad otwartym ofensywnym futbolem mogliśmy obserwować w 2016 r. Wówczas los skrzyżował w ćwierćfinale Ligi Mistrzów ścieżki Atletico oraz bajecznie prezentującej się w tamtym okresie FC Barcelony. “Duma Katalonii” nie osiadła na laurach po zdobyciu potrójnej korony w poprzedniej kampanii i wiele wskazywało na to, że dojdzie do pierwszej w historii obrony trypletu.
Podopieczni Luisa Enrique przed starciem z Atletico grali po prostu zjawiskowo. Fenomenalny tercet ofensywny MSN potrafił prowadzić “Blaugranę” do triumfów 4:0 nad Realem Madryt, 6:1 nad Romą czy 5:1 w dwumeczu z Arsenalem. Wydawało się, że żadna defensywa w Europie nie jest w stanie powstrzymać południowo-amerykańskiego trio, które miało w planach bić kolejne strzeleckie rekordy. Simeone nie przestraszył się nawet tak wymagającego rywala.
Chociaż początek dwumeczu ułożył się dla “Materacy” idealnie, ponieważ bramkę zdobył Fernando Torres, dalsze losy spotkania na Camp Nou nie poszły po myśli “Cholo”. Zdobywca gola, “El Niño” w krótkim czasie otrzymał dwie niepotrzebne żółte kartki i cały plan na ten jeden mecz runął, jak domek z kart. Grające w dziesiątkę Atletico nie miało szans wyprowadzić ani jednego kontrataku, skupiając się jedynie na wywiezieniu możliwie jak najkorzystniejszego rezultatu. Skończyło się 2:1 dla Barcelony. Nic nie było jeszcze przesądzone.
Rewanż to już prawdziwe crème de la crème filozofii Diego Simeone, esencja “Cholismo” w najczystszej postaci. Atletico, mimo konieczności odrabiania strat, nie zamierzało rzucać się na Barcelonę. Podstawą było ograniczenie zapędów MSN oraz liczenie na łut szczęścia przy kontratakach i stałych fragmentach gry. Efekty? Kompletna neutralizacja konstelacji gwiazd Barcelony i rezultat 2:0 po dublecie Antoine’a Griezmanna. “Duma Katalonii” tworzyła więcej szans, grała przyjemniej dla oka, ale liczyło się to, co w sieci.

Better call Saul

W półfinale tamtej edycji Atletico musiało zmierzyć się z kolejną drużyną, która złączyła efektowność z efektywnością, Bayernem prowadzonym przez Pepa Guardiolę. Do tamtego dwumeczu “Los Colchoneros” również podchodzili z pozycji “underdoga”. Uważano, że nic dwa razy się nie zdarza, a system gry w stylu tzw. obrony Częstochowy musi wreszcie zostać sforsowany.
Jednak Simeone, niczym martinowska Arya Stark, postanowił powiedzieć żądnym krwi Bogom futbolu: “Not today”. Atletico w żadnym wypadku nie zamierzało ulec sile Bawarczyków. W pierwszym spotkaniu sprawy w swoje nogi wziął zawodnik od zadań specjalnych w ekipie “Cholo”, wychowanek madryckiego klubu, Saul Niguez.
Sytuacja przed rewanżem w Monachium była analogiczna do obecnych realiów. Atletico przystępowało do obrony 1-bramkowej zaliczki, która potencjalnie nie przekreślała jeszcze nadziei rywali na awans. “Materace” musiały wytrzymać minimum 90 minut kanonady na bramkę strzeżoną przez Oblaka oraz pozostałych dziesięciu zawodników.
Naturalnie, to Bayern zdominował cały mecz, nieustannie nękając defensywę Atleti. Podopieczni Simeone rzadko kiedy w ogóle przekraczali z piłką granicę środka boiska. Po bramce Alonso z rzutu wolnego dwumecz rozpoczął się na nowo, ale madrytczycy ani myśleli zmienić stylu gry. Wojownicy “Cholo” czekali na tę jedną wymarzoną szansę, decydujący zryw, który pogrąży monachijczyków. Doczekali się w 53. minucie, gdy pierwszy i ostatni kontratak w tym meczu wykorzystał niezawodny Antoine Griezmann.
Bayern stać było tylko na skromną odpowiedź po trafieniu Roberta Lewandowskiego. Wynik dwumeczu brzmiał 2-2, ale oczywiście Atletico uzyskało awans ze względu na promocję bramek wyjazdowych. Ponad 70% posiadania piłki, niemal 800 podań oraz 33 strzały Bawarczyków poszły na marne. “Cholismo” znów święciło triumfy.

W paszczy podrażnionego lwa

Chociaż rezultat dwumeczu pomiędzy Atletico, a Liverpoolem poznamy dopiero w okolicach godziny 23, już można mówić o pewnym drobnym sukcesie hiszpańskiej ekipy. Triumf podopiecznych Simeone na Wanda Metropolitano wprowadził destabilizację w szeregi “The Reds”, którzy od kilku tygodni nie mogą odnaleźć formy z pierwszych miesięcy bieżącej kampanii.
W ostatnich pięciu spotkaniach drużyna z miasta Beatlesów nie zanotowała ani jednego czystego konta, odpadając przy okazji z FA Cup. Jedyną osłodą ostatnich tygodni dla sympatyków Liverpoolu były wyszarpane zwycięstwa z West Hamem i Bournemouth, które okupują dolną połowę tabeli.
Oczywiście, wszystkie nieudane potyczki z ostatnich tygodni zejdą na dalszy plan, gdy zabrzmi pierwszy gwizdek wieczornego spotkania. Kibice zgromadzeni na Anfield byli już świadkami niejednego heroicznego odwrócenia rezultatu przez ich ulubieńców, jednak “Banda” Simeone nie ma w zwyczaju trwonić wypracowanych przewag.
Liga Mistrzów kojarzy nam się z futbolem na najwyższym poziomie, 90-minutowym spektaklem ociekającym techniką i maestrią najlepszych piłkarzy świata, ale akurat dziś nie liczyłbym na spektakularne popisy. Atletico zrobi wszystko, aby uprzykrzyć życie gospodarzom, ukraść możliwie jak najwięcej czasu czekając na być może jedyną okazję do zamknięcia dwumeczu bramką na wyjeździe. “Los Colchoneros” nie muszą grać pięknie. Wrażenia estetyczne nie zapewniają awansów.
Już za kilka godzin przekonamy się czy Diego Simeone jest jeszcze raz w stanie natchnąć swoich zawodników do wydarcia wygranej i swoistego zagrania na nosie niedoszłym faworytom. Atletico od 2016 r. przeszło sporą rewolucję kadrową, ale niezależnie od personaliów madrycka drużyna zawsze gra na modłę filozofii “Cholismo”.
Wyczekiwane spotkanie rozegra się w mieście Beatlesów, których repertuar oddaje nastroje panujące w obu obozach. Jurgen Klopp, wyznający zasadę futbolu opartego na rock’n’rollu mógłby puścić w szatni swoim zawodnikom energiczne “Twist and Shout”. Podczas samego meczu Simeone z pewnością choć raz wyrzeknie “Don’t Let Me Down”. Ale tylko jeden z wielkich trenerów będzie mógł w czwartkowy poranek zanucić “Yesterday, all my troubles seemed so far away”.
Mateusz Jankowski

Przeczytaj również