Nie ma Leo Messiego - nie ma FC Barcelony. „Messidependencia” wiecznie żywa, choć rozwiązanie jest pod nosem

Nie ma Leo - nie ma Barcelony. „Messidependencia” wiecznie żywa, choć Barca ma rozwiązanie pod nosem
Jose Breton- Pics Action / Shutterstock.com
Termin „Messidependencia” jest obecny w świecie futbolu już od dobrych kilku lat. Wszystko z powodu uzależnienia FC Barcelony od swojej największej gwiazdy. Leo Messi niejednokrotnie musi odpowiadać za kreację, dryblingi, asysty i bramki zdobywane przez kataloński zespół. Ogromny wpływ „Atomowej Pchły” na jakość gry „Blaugrany” objawia się najwidoczniej w momencie, gdy Argentyńczyk musi pauzować. Wtedy na wierzch wychodzą wszelkie mankamenty pozostałych zawodników.
Początek tego sezonu pokazuje, że mimo upływu lat Barcelona nadal nie jest nawet blisko znalezienia remedium w spotkaniach, w których Messiego nie ma na boisku. Leo z powodu kontuzji musiał opuścić pierwsze 3 kolejki La Liga i wystarczyło to, aby „Duma Katalonii” straciła aż 5 (!) punktów. Bilans 1-1-1 mógłby zostać zaakceptowany, gdyby Katalończycy mieli na rozkładzie np. Real Madryt, Valencię i Atletico, ale rywalami podopiecznych Valverde były kolejno Athletic, Betis i Osasuna. To dobitnie pokazuje skalę problemu.
Dalsza część tekstu pod wideo

Bez Messiego nie ma zwycięstw

Co najgorsze z perspektywy Barcelony, słabe wyniki na starcie bieżących rozgrywek nie są żadną anomalią. Już w poprzednim sezonie Katalończycy niejednokrotnie tracili punkty, gdy 31-letni kapitan drużyny musiał pauzować. Konstelacja gwiazd w składzie Barcelony potrafi mocno świecić wyłącznie z Messim na boisku.
Apatia Barcelony w spotkaniach, w których brakuje Leo jest oczywiście spowodowana tym, o czym pisałem już wyżej, a mianowicie ogromem obowiązków, które co dzień spoczywają na barkach Messiego. Argentyńczyk jest odpowiedzialny za kreację, tworzenie przewagi w pojedynkach 1 na 1, bądź w pewnych przypadkach nawet 1 na 4 oraz oczywiście za strzelanie bramek.
W Hiszpanii funkcjonuje termin „todocampista” przeznaczony do opisywania zawodników, którzy odpowiadają za wszelkie możliwe aspekty w grze ofensywnej. Patrząc na grę Messiego w Barcelonie można odnieść wrażenie, że słowo to zostało stworzone właśnie po to, aby nazwać rolę Argentyńczyka na boisku.
Na szczęście dla wszystkich sympatyków Barcelony, Messi najprawdopodobniej będzie gotowy do gry po przerwie reprezentacyjnej, aczkolwiek trzeba pamiętać, że „Pchła” ma już na karku 31 wiosen. Oczywiście nie jest to jeszcze czas na spisywanie testamentu i zawieszanie butów na kołku, jednak już za parę lat Messiego zabraknie, a Barcelona mimo pewnych starań nie jest nawet bliska znalezienia godnego następcy.

Setki milionów wyrzucone w błoto

Starania włodarzy Barcelony polegają w dużej mierze na wydawaniu dziesiątek, a nawet setek milionów na nowych napastników. Od kilku lat „Blaugrana” szaleje na rynku, jednak coroczne „galaktyczne” transfery na razie nie przynoszą wymiernych efektów.
Pierwotnym planem zastąpienia Leo było oczywiście uczynienie z Neymara przyszłego lidera drużyny. I patrząc na ostatnie lata trzeba przyznać, że Brazylijczyk posiadał wszelkie atuty, aby móc dźwigać Barcelonę na swych barkach po odejściu legendy klubowej. Najbardziej widoczne było to w sezonie 2015/16, gdy Messi z powodu kontuzji musiał pauzować przez ponad 2 miesiące. Właśnie wtedy Neymar udowodnił, że potrafi być boiskowym liderem z prawdziwego zdarzenia.
Wszyscy jednak dobrze wiemy, że Brazylijczyka w Barcelonie już nie ma, a operacja związana z jego potencjalnym powrotem na Camp Nou zakończyła się fiaskiem. Tym samym słowem, czyli właśnie „fiaskiem” można opisać kolejne próby pozyskania nowej gwiazdy linii ofensywnej przez Bartomeu i spółkę.
Tylko w ciągu ostatnich dwóch lat Barcelona przeznaczyła na transfery napastników prawie 400 milionów euro. Wielkie pieniądze nie są oczywiście gwarantem sukcesu, o czym na Camp Nou przekonano się w drastycznie szybkim tempie.
Philippe Coutinho, który został najdroższym piłkarzem kupionym przez „Blaugranę” w historii już na Camp Nou nie ma. Z kolei Ousmane Dembele, mimo potoku plotek o potencjalnym transferze, pozostał piłkarzem Barcelony, jednak w przypadku Francuza to nieco zbyt wygórowane słowa. 22-latek pobiera pensję, czasem stawi się na trening o wyznaczonej godzinie, ale większość czasu spędza w gabinetach lekarskich.
Działacze Barcelony zapewne mieli nadzieję, że były zawodnik BVB wypełni lukę po Neymarze, biorąc na siebie ciężar gry w momencie absencji Leo, jednak po dwóch latach już wiemy, że ten plan spalił na panewce. Dembele przybył na Camp Nou ponad 2 lata temu i od tego czasu zdobył dla Barcelony 18 bramek. Tyle, ile Messi w ciągu 2-3 miesięcy.
Ostatnią gwiazdą, którą sprowadzono do linii ataku został Antoine Griezmann. Francuz już na początku tego sezonu dostał okazję na pokazanie swoich umiejętności przywódczych w nowych barwach, ale w tym przypadku znów trzeba mówić o rozczarowaniu.
Spośród trzech rozegranych dotychczas meczów tylko przeciwko Betisowi Griezmann stanowił wartość dodaną na boisku. W meczach na San Mames oraz El Sadar 28-latek przywdziewał „pelerynę niewidkę” i znikał na 90 minut. Wtedy do gry musiała wkroczyć młoda gwardia.

La Masia wiecznie żywa

Początek sezonu w wykonaniu Barcelony wygląda słabo, jednak w beczce dziegciu jest łyżka miodu w postaci rozkwitu młodych wychowanków. Carles Perez i przede wszystkim Ansu Fati w ostatnich tygodniach udowodnili, że barcelońska szkółka wciąż jest kopalnią talentów.
Największe wrażenie na wszystkich ekspertach wywołał 16-letni Gwinejczyk, o którym większość z nas usłyszała zapewne dopiero kilka tygodni temu. I nie jest to żaden powód do wstydu, ponieważ Ansu Fati to zawodnik, który jeszcze nie zdążył nawet zagrać w Barcelonie B. Gwinejczyk od razu przeskoczył z młodzieżowego Juvenilu A do pierwszego składu, stając się przy okazji rewelacją rozgrywek.
Na uznanie zasługuje także postawa 21-letniego Carlesa Pereza, który również może uznać początek tego sezonu za udany. Forma Fatiego i Pereza sprawia, że wymówki dla Griezmanna o potrzebie czasu na aklimatyzację można spokojnie wyrzucić do kosza. Wszak młodzi wychowankowie Barcelony również dopiero stawiają pierwsze kroki w drużynie Barcelony. Z tą „drobną” różnicą, że za usługi Pereza i Fatiego nie trzeba było płacić 120 milionów euro.

Rozwiązanie „Messidependencii” na wyciągnięcie ręki

Patrząc nie tylko na ostatnie 3 kolejki, ale ostatnich kilka lat w wykonaniu Barcelony trudno nie dojść do wniosku, że pieniądze w żadnym stopniu nie potrafią wypełnić luki po Messim. „Blaugrana” od kilku lat przeznacza bajońskie sumy na napastników, którzy notorycznie zawodzą.
Z drugiej strony mamy młodych adeptów La Masii, którzy w ostatnich latach nie mieli zbyt wielu szans na grę, ponieważ częściej stawiano na horrendalnie drogich Coutinho czy Dembele. Jednak gdy wychowankowie już otrzymali możliwość gry, pokazali, że na boisku liczą się przede wszystkim pasja i zaangażowanie, a nie metka z ceną zapłaconą za pozyskanie danego gracza.
Naturalnie nie chcę w tym momencie powiedzieć, że Fati czy Perez na 100% zastąpią Leo Messiego, jednak warto w ogóle dać im na to szansę. Nie widzę sensu w przeprowadzaniu kolejnych transakcji opiewających na ponad 100 milionów. Coutinho i Dembele nie wypalili, a Griezmann gra w kratkę i nie mam tu na myśli tylko nowych trykotów Barcelony.
Warto wreszcie wypisać się z transferowego wyścigu szczurów i postawić na zawodników, którzy mają Barcelonę we krwi, ponieważ wychowywali się w samym sercu klubu – La Masii. Przed laty wielkiego gwiazdora, czyli Ronaldinho postanowiono zastąpić niespełna 20-letnim Messim, chociaż można było wydać kilkadziesiąt milionów na nowego snajpera.
Postawiono jednak na niedoświadczonego chłopaka, który po latach wkroczył do panteonu najlepszych zawodników w historii. Teraz trzeba powoli myśleć o zastępcy dla samego Messiego i tu znów Barcelona powinna odwołać się do korzeni. Zawsze można wydać setki milionów, ale nie ma to sensu skoro w kolejce czeka uzdolnione pokolenie wychowanków. Odpowiedzią na „Messidependencię” niech będzie „Lamasiadependencia”.
Mateusz Jankowski

Przeczytaj również