Niezwykłe osiągnięcie szalonej legendy. Rekordzista z Księgi Guinnessa śrubuje fantastyczny wynik

Niezwykłe osiągnięcie szalonej legendy. Rekordzista z Księgi Guinnessa śrubuje fantastyczny wynik
Twitter/Fernanda/Athletic Club de Futebol @athleticclubmg
Właśnie podpisał kontrakt z 30. klubem w karierze, wstępnie dogadał się także z drużyną numer 31. Sebastian Abreu nie jest jednak wyłącznie piłkarzem “od Rekordu Guinnessa”. To wyjątkowy zawodnik, którego losy są kawałem ciekawej futbolowej historii. Nie bez przyczyny w Urugwaju i Brazylii “El Loco” ma status bohatera-legendy.
W lutym 44-letni weteran światowych boisk związał się z brazylijskim Club Athletic, beniaminkiem pierwszej ligi stanu Minas Gerais, drużyną anonimową dla przeciętnego kibica. Zresztą i sam zawodnik wielu kibicom zapewne kojarzy się właściwie tylko z posiadaniem osiągnięcia zanotowanego w Księdze Rekordów Guinnessa, czyli “zaliczenia” jak największej liczby klubów w całej karierze. Ale jego historia jest naprawdę ciekawa. Abreu to ponad 25 lat gry w piłkę. 11 państw. Różne poziomy rozgrywkowe. Wielki, nieudany transfer do Europy. Pisanie historii na mundialu w RPA. Status bohatera nie tylko w samym Urugwaju, ale też brazylijskim Botafogo i ojczyźnie. To piłkarz, który przeżył niemal wszystko, czego można doświadczyć w świecie futbolu.
Dalsza część tekstu pod wideo

“El Loco”. Szaleniec

Skoro pobiłeś Rekord Guinnessa pod względem liczby profesjonalnych klubów, w których grałeś, to musisz być piłkarskim oryginałem. Abreu niedawno podpisał umowę z 30. drużyną w karierze. Zadebiutował w profesjonalnej piłce 26 lat temu, więc w jednym zespole spędza średnio niecały rok. Zjeździł całą Amerykę Południową. Zahaczył też o kraje Ameryki Środkowej i Europę. Trudno więc dziwić się, że ma ksywkę “Szaleniec”, czyli “El Loco”. Wszystko układa się w logiczną całość? Chodzi o to, że nie umie wysiedzieć w jednym miejscu? Otóż nie do końca.
Pseudonim urugwajskiego napastnika wcale nie pochodzi od jego zmiennego charakteru, a raczej stalowych nerwów. Chociaż 44-latek praktycznie nie miał okazji zagościć na dłużej na najwyższym światowym poziomie, jego dorobek strzelecki robi wrażenie. Ma na koncie ponad 300 trafień w około 700 występach we wszystkich rozgrywkach. Jego znak rozpoznawczy? Wykonywanie rzutów karnych popularną “panenką”. I to również w absolutnie kluczowych momentach.
Abreu dwukrotnie przeszedł do historii za sprawą “panenki”. W 2010 roku, jeszcze przed mundialem w RPA, trafił do siatki w finale rozgrywek stanu Rio de Janeiro. Po raz czwarty z rzędu mierzyli się w nim zaciekli rywale, jego Botafogo oraz Flamengo. “El Loco” i spółka chcieli przełamać dręczącą kibiców serię trzech kolejnych porażek. Udało się. Urugwajczyk został bohaterem, gdy bezczelną podcinką z “wapna” zagwarantował wygraną 2:1. Campeonato Carioca powędrowało w ręce “Fogao”. I wtedy narodziła się przyśpiewka o słowach: “Będziecie o tym pamiętać, Loco Abreu was zniszczył”, którą kibice Botafogo prześladowali derbowych przeciwników.
Jeszcze lepszą historię Abreu napisał kilka miesięcy później. Jako doświadczony, 34-letni snajper pojechał na MŚ do RPA. I dał czadu w ćwierćfinale z Ghaną. Tak, to był słynny mecz z kultową obronną “paradą” Luisa Suareza. I to właśnie ten obrazek najbardziej zapisał się w pamięci fanów. Ale Urugwajczycy doskonale wiedzą, kto wtedy wykorzystał decydującego karnego. “El Loco” “panenką” wprowadził “La Celest” do półfinału. Zachował zimną krew w decydującym momencie, jak miał to w zwyczaju. Przedstawił się światu na największej z możliwych scen. I to prawdopodobnie był najlepszy moment jego pełnej ciągłych zmian kariery.

Jedyny taki podróżnik

Chociaż tej chwili nie powstydziłby się żaden piłkarz, to jego przygodę z futbolem można jednak nazwać lekkim rozczarowaniem. W żadnym z klubów nie miał bowiem okazji zbudować dziedzictwa i napisać większej historii. Trudno się jednak dziwić, skoro Botafogo to jedyny zespół, w którym uzbierał więcej występów, niż w kadrze (gdzie ma ich 70). I to tylko jeśli uwzględnimy rozgrywki stanowe.
Za młodu uważano Abreu za duży talent, ale jego próby podboju Europy kończyły się fiaskiem. W 1998 roku, jeszcze jako 21-latek, kosztował Deportivo La Coruna aż 10 milionów euro. Kwotę niebagatelną, jak na tamte czasy. Chociaż trafił do siatki w debiucie, a niedługo później strzelił bramkę Barcelonie, kompletnie się tam nie odnalazł. To właśnie wtedy zaczęła się jego tułaczka. W sześć lat zaliczył siedem wypożyczeń do Ameryki Południowej i Meksyku. A później nie było inaczej.
Potrafił zmieniać barwy nawet co pół roku, głównie za Oceanem Spokojnym. Z kolei w Beitarze Jerozolima spędził tylko niespełna trzy miesiące, bo pojawiły się problemy z realizacją wypłat. Miał też epizod w 2009 r. w walczącym wtedy o awans do La Liga Realu Sociedad, lecz tego celu nie udało się osiągnąć. Wylądował więc w Arisie Saloniki. Na pół roku. Więcej do Europy już nie wrócił. Łącznie zwiedził 11 krajów: Urugwaj, Argentynę, Hiszpanię, Brazylię, Meksyk, Izrael, Grecję, Ekwador, Paragwaj, Salwador i Chile. W ostatnich, emeryckich już latach, starał się trzymać blisko ojczyzny, również w niższych ligach, lecz i tak nigdzie nie potrafił znaleźć stabilizacji.

Rekordzista, ale nie tylko

Gdy w 2018 roku Sebastian Abreu ogłosił, że dołączy do chilijskiego Audax Italiano, zapisał się w historii futbolu. I wspomnianej Księdze Rekordów Guinnessa. To był jego 26. profesjonalny klub. Żaden inny gracz nie miał tak długiej listy pracodawców. Chociaż “El Loco” wiele lat wcześniej zniknął z radarów i poza Ameryką Południową mało kto o nim pamiętał, nagle znów został bohaterem światowej piłki.
Od tamtej pory zmieniał drużyny czterokrotnie (był też grającym trenerem). Za każdym razem sytuacja się powtarzała. 44-latek dla europejskich kibiców jest postacią właściwie anonimową, która przypomina o sobie “sezonowo”. Ostatnio zrobił to kilkanaście dni temu, wiążąc się z brazylijskim Athletic Club. Zespół niedawno wrócił do Campeonato Mineiro po ponad 50 latach rozbratu. Taki transfer to doskonała okazja, by zwiększyć zainteresowanie szerzej nieznanym klubem. Abreu sprowadzono na kilka miesięcy, do końca rozgrywek stanowych. Potem “Szaleniec” przeniesie się do 31. ekipy w karierze - Institucion Atletica Sud America, wracając do ojczyzny.
- Jak się czuję? Rzućmy piłkę na murawę i zobaczmy - cytuje wiekowego napastnika “ESPN”. - Zaangażowanie i chęci wciąż tu są. Jeśli wyjdę na boisko, to dlatego, że spełniam wymagania. (...) Chcieli mnie już w zeszłym roku, ale nie wypaliło. Kiedy klub zaliczył awans do pierwszej ligi po 51 latach, zadzwonili do mnie i powiedzieli, że wciąż chcą mnie ściągnąć. To dla mnie kluczowe widzieć, że ludzie wierzą we mnie tak samo, jak ja sam to robię. To właśnie stanowiło najważniejszy czynnik, by się tutaj pojawić - powiedział Abreu.
Sebastian Abreu wciąż odczuwa radość z gry w piłkę i śrubowania nietypowego rekordu. Dla europejskiego kibica może być jedynie piłkarską “ciekawostką”. W Ameryce zdobył jednak sześć trofeów klubowych na szczeblu krajowym - w Argentynie, Urugwaju i Salwadorze. Zakładał koszulkę wielkich marek tamtej części świata: Gremio Porto Alegre, River Plate, San Lorenzo, Nacionalu Montevideo czy Cruz Azul. Z reprezentacją wystąpił w półfinale mundialu. W ojczyźnie nigdy nie zapomną mu “panenki” z Ghaną. Wygrał też Copa America 2011. Został legendą Botafogo. Czyli zostawił po sobie całkiem imponujące dziedzictwo.
Abreu to zatem nie tylko “gość od Rekordu Guinnessa”. To kawał ciekawej, piłkarskiej historii. Takiej z mnóstwem krótkich rozdziałów do zapomnienia. Ale znajdziemy w niej też kilka tych, które wspominane będą latami. Biorąc pod uwagę wielki transfer do Deportivo La Coruna sprzed ponad dwóch dekad, jego karierę można nazwać rozczarowaniem. Ale czy to właściwe słowo? W końcu “El Loco” nie musiał zostać gwiazdą, by pozostawić po sobie dość pokaźny ślad. A przecież w futbolu, poza sławą, trofeami i wielką kasą, chodzi również właśnie o to.

Przeczytaj również