Klęska gigantów, początek końca piłkarskich korporacji? "Ten rok był upokorzeniem"
Niegdyś połączyli się w grupy, by łatwiej gospodarować wielkimi aktywami. Stworzyli bazę utalentowanych graczy, farmy drużyn, obchodzili przepisy lub je naginali. Dla zysku i trofeów. Ten rok był dla nich upokorzeniem. City Football Group i Red Bull, dwa kolosy, zaczęły chwiać się na glinianych nogach.
Czasami bardzo trudno zaprzeczyć faktom. Od ponad dekady firmy-instytucje, a wręcz nawet państwa, znajdują sposób na ugruntowanie swojej pozycji i utrzymanie się w elicie. Chwalą się zielonymi rubrykami w excelu, potężnymi przychodami, niezwykłymi piłkarzami nowej generacji. W tym sezonie natomiast mamy takie oto zbiegi okoliczności: dwa największe konglomeraty piłkarskie pod względem wyników sportowych padły na kolana.
Mowa oczywiście o City Group Football i Red Bullu. Dwóch gigantach zrzeszających kluby, które albo dominowały w rozgrywkach ligowych, albo mocno odciskały na nich piętno. A w sezonie 2024/25 w tym samym czasie poniosły sromotną klęskę. Nie można mieć pewności, czy za chwilę nie podniosą się po jednokrotnym wykolejeniu, ale w dalszym rozrachunku trzeba wziąć pod uwagę, że tegoroczne porażki wpłyną na ich dalsze funkcjonowanie. Giganci bowiem również są narażeni na potężne kryzysy.
Obywatelski kryzys
Grupy właścicielskie obejmujące wiele klubów piłkarskich są stałym elementem naszego świata. Według ostatnich badań UEFA w modelu tym uczestniczy ponad 180 drużyn na całym świecie. City Group Football z emirackim właścicielem jest liderem, jeśli chodzi o największą bazę - posiada w portfolio 13 klubów, w tym wisienkę na torcie, diament w koronie, Manchester City. Red Bull poszedł w jej ślady i już posiada pięć zespołów w Europie i na obu amerykańskich kontynentach. Do niedawna wszyscy mogli chlubić się fantastycznymi osiągnięciami. Teraz, po dziesięciu miesiącach zmagań, przyjdzie pora na odrobinę refleksji.
Zacznijmy od City Group Football, której flagowy zespół zakończył sezon w najgorszy możliwy sposób. “The Citizens” wtopili bowiem w finale Pucharu Anglii z Crystal Palace. W rozgrywkach, które miały uratować cały rok upokorzeń dostarczanych przez piłkarzy Pepa Guardioli. I tak, po raz pierwszy od ośmiu lat hiszpański szkoleniowiec i jego podopieczni nie wstawili niczego do gabloty. Pustka. Ostatni raz wydarzyło się to w pierwszym roku jego kadencji w niebieskiej części Manchesteru, ale wówczas projekt był w powijakach, a drużyna nigdy wcześniej nie dotarła do żadnego finału.
Ostatecznie City udało się przynajmniej zrealizować cel minimum, czyli awansować do Ligi Mistrzów, choć i ta perspektywa w trakcie trudnego sezonu w pewnym momencie bardzo się oddaliła. Trzecie miejsce z aż dziewięcioma porażkami na koncie to i tak nie najgorsza lokata, biorąc pod uwagę, w jakim dołku zawodnicy znaleźli się na przełomie roku. Teraz ustępujący mistrzowie Anglii mogą skoncentrować się na Klubowych Mistrzostwach Świata, ale pod koniec tak dramatycznego sezonu trudno wyobrazić sobie jakiś ich szczególny występ.
Źle w Katalonii, fatalnie we Włoszech
Ciekawe, że do Manchesteru przed sezonem przeszedł najlepszy gracz Girony, hiszpańskiej rewelacji kampanii 2023/24, która również należy do CFG. Po transferze posypały się dwie drużyny. Katalończycy nie mieli za dużo do powiedzenia i po prostu musieli przyklepać odejście Savinho, ale też i kilku innych architektów największego sukcesu Girony, jakim było trzecie miejsce w lidze, tuż za Realem Madryt i Barceloną, a przed Atletico. Minęło lato i zaczął się czas kompromitacji. Regularnej. Tydzień po tygodniu. Zespół stanął nad przepaścią, ale cudem uratował miejsce w La Lidze.
To nie koniec kiepskich informacji dla CFG. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Manchester City bił głową w mur Crystal Palace na Wembley, Palermo, którego prawie 95% akcji posiada konglomerat, uległo w pierwszej rundzie barażów o awans do Serie A. Pogromcami historycznie zasłużonej drużyny okazali się piłkarze Juve Stabia, z zapomnianym już trochę Patrykiem Pedą w kadrze. A to trzeba uznać za katastrofę “Różowo-czarnych”, bo zaczynali obecne rozgrywki zupełnie z innej perspektywy i z wielkimi ambicjami. Cóż, znów muszą poczekać na zastrzyk finansowy z Abu Zabi.
Podobnie jak Troyes (CFG ma tu większościowy udział), do niedawna pewny kandydat do awansu do Ligue 1. Zespół z Szampanii po ostatniej kolejce bliżej miał jednak do spadku prosto w otchłań trzeciej ligi niż do zameldowania się we francuskiej ekstraklasie. W Ligue 2 zajął rozczarowujące dziesiąte miejsce z kadrą wartą ok. 25 mln euro, czyli tylko trochę mniej niż Jagiellonia Białystok.
“Byki” uszczerbiły rogi
Przejdźmy do drugiego wielkiego przegranego, czyli całego koncernu Red Bulla. Sztandarowy team grupy, RB Lipsk, zanotował totalną klapę - w ostatniej kolejce Bundesligi przegrał 2:3 ze Stuttgartem i zleciał na siódme miejsce w tabeli. W rezultacie, po siedmiu z rzędu sezonach w Europie, “Byki” pozostają z niczym. O braku Ligi Mistrzów wiedzieli już znacznie wcześniej, ale nawet najgorsze scenariusze nie zapowiadały roku bez występu w europejskich pucharach.
Do tej historycznej porażki dodajmy przedziwny kryzys Red Bulla Salzburg, który co prawda powtórzył drugie miejsce w austriackiej Bundeslidze, ale zaczął kampanię od serii porażek i po sezonie regularnych odstawał od pierwszej czwórki. Z budżetem czterokrotnie większym od mistrzowskiego Sturmu i grupą piłkarzy wycenianą dwa razy wyżej od obrońcy tytułu, zespół z Salzburga powinien nadal seryjnie wygrywać mistrzostwa i szykować okno wystawowe na Ligę Mistrzów. Tymczasem od klubu z Grazu okazali się gorsi zarówno w kraju, jak i w Champions League, a i w Pucharze Austrii odpadli na dość wczesnym etapie. Klęska na dosłownie każdym odcinku.
Juergen Klopp, globalny szef działu futbolu w spółce, będzie miał wiele spraw do uporządkowania w ciągu najbliższego lata. Na starcie Major League Soccer nie zachwyca bowiem również New York Red Bulls, a jedyny pozytyw przychodzi z brazylijskiej Serie A, gdzie na prowadzenie w tabeli wyszło Bragantino, także będące pod brandem puszek z gazowanym napojem.
Ból głowy długo nie opuści wszystkich dyrektorów City Football Group. Po wielu latach spędzonych na szczycie świata mniejsze kluby zagrały im na nosie. Niefinansowane przez państwa wcale nie zamierzają zdawać broni i bezczynnie przyglądać się, jak szejkowie kroją torcik tylko dla siebie. Ten rok wyraźnie pokazał, że wojna nie została jeszcze wygrana, a sprzymierzeni przynajmniej na chwilę odbili ważne futbolowe przyczółki. Zobaczymy, czy na dłużej.