Idą po pierwsze mistrzostwo od 22 lat. "To musi być ich rok"
Jeśli Arsenal tym razem również nie zdobędzie mistrzostwa, rozczarowanie kibiców może wykroczyć poza skalę. Jeszcze przed meczem z Sunderlandem zespół znajdował się w idealnej wręcz sytuacji. Później wszystko zaczęło się zmieniać, a presja rosnąć.
Po dziesięciu meczach bieżącego sezonu Arsenal miał sześć punktów przewagi nad drugim zespołem w tabeli. Taka zaliczka była wypracowana tylko siedem razy w historii Premier League i aż pięciokrotnie kończyła się zdobyciem tytułu przez drużynę prowadzącą. Wyjątkami od reguły są Chelsea z sezonu 2010/11, która ostatecznie była druga i... Arsenal z sezonu 2013/14, który się posypał i wylądował na czwartej pozycji. Na The Emirates nikt nie bierze pod uwagę ponurej powtórki.
W tym sezonie kibice chcą w końcu zobaczyć mistrzostwo. Klub pod wodzą Mikela Artety wykonał niebywały postęp, doskoczył do Liverpoolu i Manchesteru City, jednak wciąż ustępuje im, jeśli chodzi o sięgnięcie po najważniejszą z nagród. W ostatnich dziewięciu latach pierwsze miejsce zajmowali tylko "The Citizens" i "The Reds". Arsenal pragnie tę hegemonię złamać i zakończyć wieloletni proces rekonstrukcji pod skrzydłami Hiszpana. Do tej pory znajdował się w sytuacji komfortowej, wykorzystał słabość urzędujących mistrzów oraz zawahania zespołu Pepa Guardioli. A jednak już na przerwę reprezentacyjną "Kanonierzy" nie schodzili w doskonałych nastrojach. Po nich zaś jest jeszcze gorzej.
Znowu to samo
Tuż przed zgrupowaniami Arsenal potknął się pierwszy raz od września i remisu z Manchesterem City. Tym razem londyńczycy również zgubili punkty na bardzo mocnym przeciwniku, bo nie do pokonania okazał się Sunderland. Szalejący beniaminek spłatał kolejnego figla i po golu w samej końcówce wyrwał dla siebie punkcik. Z perspektywy Arsenalu potknięcie małe i też niezbyt załamujące, bo "Czarne Koty" nie bez powodu są w ścisłej czołówce Premier League, ale na swój sposób już kosztowne. Bo przecież "The Citizens" następnego dnia rozjechali Liverpool i zmniejszyli swoją stratę do punktów czterech. Nawet jeśli na następną bezpośrednią potyczkę między pretendentami trzeba będzie poczekać aż do kwietnia i wydarzyć się może jeszcze mnóstwo, to dla Guardioli ważne jest usadzenie się w komfortowej pozycji goniącego. Cztery punkty to żadna strata. Tym bardziej, że Arsenal nie lubi działać pod presją.
Do tej pory "Kanonierzy" Artety nie zdawali takich egzaminów. Oczywiście, część problemów wynikała z kontuzji, ale te... znów widnieją na horyzoncie. Podczas zgrupowania reprezentacji Brazylii poważną kontuzję złapał Gabriel (więcej TUTAJ). Mniejsze urazy mają zaś Riccardo Calafiori oraz Jurrien Timber, przy czym istnieje spora szansa, że zagrają oni w najbliższy weekend. Niedysponowani są zaś Victor Gyokeres, Kai Havertz, Gabriel Martinelli, Noni Maudeke, problemy trapią Martina Odegaarda. Los kolejny raz rzuca Arsenalowi wyzwanie i wystawia głębię składu na dużą próbę.
Tym bardziej, że londyńczyków nie oszczędza terminarz. Już w sobotę zmierzą się w derbach z Tottenhamem. Niedługo później potyczka z Bayernem Monachium w Lidze Mistrzów, a następnie z Chelsea, Brentfordem i Aston Villą. Na pozornie łatwe wygląda tylko starcie z "The Bees", nawet jeśli pięć ostatnich meczów ze "Spurs" kończyło się czterema zwycięstwami i tylko jednym remisem. Chociaż Arsenal ma sposób na lokalnego rywala, to zbagatelizowanie go nie wchodzi w grę. Przed podopiecznymi Artety test odpowiedzialności i dojrzałości. Jeśli go zdadzą - będą na dobrej drodze do zdobycia upragnionego mistrzostwa.
- To musi być ich rok. Nie są o wiele lepsi niż rok temu, ale mają regularność, a to wszystko, czego potrzebują, aby sięgnąć po tytuł. Nie będzie konieczności zdobywania 100 punktów, ani nawet 90. Wystarczy mocne 80, a Arsenal potrafi to zrobić - przekonywał na początku listopada Gary Neville. W istocie, utrzymanie obecnej średniej punktowej dałoby Arsenalowi 89 "oczek" na koniec sezonu, a takiemu Manchesterowi City raptem 76. Ale problem w tym, że takiej granicy ekipa Guardioli nie przekroczyła tylko raz w ostatnich dziewięciu sezonach. Musiałaby więc powtórzyć rozczarowującą dla siebie poprzednią kampanię.
- Nie uważam, że to moment, w którym kibice Arsenalu powinni przejmować się zdobyciem tytułu. Nie powiedziałbym, że remis z Sunderlandem sprawi, że ze strachem patrzą za ramię na czający się Manchester City. Ci zawodnicy i sam Arteta są w piłce na tyle długo, że wiedzą, że tylko głupcy mogą skreślić Guardiolę i spółkę albo stwierdzić, że są znacznie, znacznie lepsi. Manchester City nie zniknie. Ale myślę, że tym razem Arsenal naprawdę sobie poradzi. Na miejscu kibiców, a nawet piłkarzy, nie martwiłbym się - dodał Alan Shearer.
Jedyny mankament
Na dobrą sprawę to właśnie kontuzje są jedyną wadą obecnego Arsenalu. Bo chociaż dla postronnego widza jego mecze mogą nie być porywającą ucztą, a napastnikom niewątpliwie brakuje skuteczności, to wszystko to jest rekompensowane przez upór, wspomnianą przez Neville'a konsekwencję. "Kanonierzy" właściwie do perfekcji opanowali sztukę wykonywania stałych fragmentów. Zdobyli po nich aż 10 bramek, czyli 50% całego swojego dorobku w Premier League. Jeśli zaś statystykę tą rozszerzymy o rzuty karne, to współczynnik urośnie do 60%. Żadna z drużyn ligi angielskiej nie może się równać, jeśli chodzi o wykorzystywanie sytuacji ze stojącej piłki.
Przede wszystkim jednak kluczem do sukcesu Arsenalu wydaje się obrona. Być może podopieczni Artety nie zagrożą unikatowemu wynikowi Chelsea Jose Mourinho, lecz z pewnością powalczą o jeden z najlepszych wyników w dziejach Premier League. Sunderland to jedyny zespół, jaki był w stanie strzelić im dwa gole, przy czym potyczkę z "Czarnymi Kotami" należy raczej rozpatrywać w kategoriach wpadki niż nadciągającego trendu. Wątpliwe, aby sztab szkoleniowy tak mocno skoncentrowany na perfekcji dopuścił do tego, aby zespół znów pozwolił sobie na serię błędów.
Arsenal doskonale przesuwa, a wzmocnienie obrony przez trzech środkowych pomocników o znacznych inklinacjach defensywnych - tak londyńczycy wyszli między innymi na Manchester City - sprzyja zatrzymywaniu silniejszych rywali. Londyńczycy dopuścili do zaledwie 21 strzałów na własną bramkę, druga w tym względzie Chelsea do 29. Według xGA Arsenal "powinien" stracić 4,5 bramki, co jest wynikiem ponad dwa razy lepszym niż drugiej Aston Villi. Podopieczni Hiszpana wyróżniają się również w małej liczbie błędów prowadzących do strzału przeciwnika czy odbiorach blisko pola karnego rywala. Do serca wzięli sobie mantrę, że mecze wygrywa się ofensywą, a tytuły obroną. Zamierzają to udowodnić i to w sposób inny niż w poprzednim sezonie, bo grając, mimo wszystko, bardziej odważnie. Dla porównania - w tym sezonie Arsenal ma średnio 3,36 akcji prowadzącej do zdobycia bramki, w poprzednim sezonie wynik na mecz wynosił 3,13. Różnica niewielka, jednak w Premier League niejednokrotnie liczą się właśnie detale.
Te Arsenalowi również sprzyjają, choćby w zakresie wspomnianych kontuzji. Mimo że urazów "Kanonierzy" mają mnóstwo, to łączna liczba meczów opuszczona przez ich zawodników wynosi 48. Jest piątą najwyższą w Premier League, ale większe problemy trapią Tottenham, Chelsea, Brighton i Sunderland. Jeśli zaś chodzi o ogólną liczbę urazów, to Arsenal ustępuje Manchesterowi City, dwójce z Londynu i znów "Mewom". Mogło być więc znacznie gorzej, choćby jak w Tottenhamie wciąż wygrzebującym się z kłopotów.
- Mieliśmy dobry początek sezonu. Kiedy kilku z nas wróci po kontuzjach i wzmocni skład, mamy nadzieję, że uda nam się zdziałać cuda - przekonuje Dominic Solanke w rozmowie z The Athletic. Szansa na to pojawi się już w sobotę. Zatrzymanie Arsenalu i rzucenie mu kłód pod nogi w wyścigu mistrzowskim nie tylko przybliży "Spurs" do utrzymania miejsca w TOP5, ale też pozwoli zagrać na nosie wielkiemu rywalowi. A to przecież jeden z filarów futbolu.