Największa bolączka Lecha Poznań. "To jest w piłce grzech ciężki"

Największa bolączka Lecha Poznań. "To jest w piłce grzech ciężki"
Pawel Jaskolka / pressfocus
Jan - Piekutowski
Jan PiekutowskiDzisiaj · 08:00
Wyciąganie wniosków na podstawie dwóch meczów to zadanie karkołomne, ale w wypadku Lecha przed pewnymi stwierdzeniami uciec się nie da. Mistrz Polski do tej pory nie pokazał niczego, aby stwierdzić, że potrafi reagować na wydarzenia boiskowe. Zawodzą zawodnicy, zawodzi trener.
Definicyjnym określeniem rozczarowania jest początek sezonu w wykonaniu Lecha Poznań. Marzono i liczono na dwa zwycięstwa, a skończyło się na dwóch nokautach i to ciężkich. Najpierw przyszła porażka w Superpucharze Polski z Legią, następnie zaś koszmarna inauguracja zmagań w Ekstraklasie z Cracovią. Nie były to przy tym porażki o włos, ale racjonalne oddanie boiskowych wydarzeń.
Dalsza część tekstu pod wideo
Na tym punkty wspólne się nie kończą. Najważniejszym zaś wydaje się to, że poznaniacy okazali się kompletnie nieresponsywni na poczynania rywala. Gdy już Legia i Cracovia znalazły wyrwę, to korzystały z niej w zasadzie przez całe spotkanie. "Kolejorz" zaś, jako się rzekło, nie potrafił zareagować - czy to zmianą ustawienia, taktyki, czy wpuszczeniem odpowiednich piłkarzy. Obecny Lech się po prostu nie uczy, a to w piłce grzech ciężki.

W kółko i znów

W dwóch spotkaniach Niels Frederiksen postawił na identyczny zestaw obrońców. Z prawej Robert Gumny, w środku Alex Douglas i Antonio Milić, z lewej Michał Gurgul. Co więcej, w trakcie obu meczów dokonano takiej samej zmiany. Douglasa zastąpił Mateusz Skrzypczak, jedyna różnica polegała na tym, kiedy reprezentant Polski zameldował się na boisku.
Identycznie ustawiony Lech grał więc w sposób identyczny. Dawał się regularnie oszukiwać rywalom. Przeciwko Legii jego bolączką okazały się długie piłki posyłane za plecy stoperów. Defensorzy regularnie gubili krycie, co poskutkowało przede wszystkim golem Ilii Szkurina, ale też dobrą okazją dla Wahana Biczachczjana (więcej na ten temat pisałem już TUTAJ). "Kolejorz" nie potrafił sprostać temu prostemu zagraniu przez całe spotkanie. Konsekwentnie popełniał ten sam błąd formacyjny - trzej obrońcy wychodzili zbyt wysoko, a rywale błyskawicznie doprowadzali do tego, że każdy z nich miał co robić.
W momencie podania piłki przez Juergena Elitima wszyscy stoperzy "Kolejorza", za wyjątkiem odsuniętego jeszcze dalej Antonio Milicia, byli zaangażowani w osobne pojedynki. Najważniejszy przegrał Gumny, któremu Szkurin uciekł i efektownym strzałem pokonał Bartosza Mrozka. Białorusin miałby zresztą więcej okazji - nie tylko tę efektownie wykreowaną przez Petara Stojanovicia - gdyby koledzy lepiej i z większym przekonaniem wykorzystywali jego mobilność oraz ewidentny nieporządek w szeregach mistrza Polski.
Lech przystępował więc do spotkania z Cracovią mocno poobijany, zaskakująco pozbawiony umiejętności dostosowania się do warunków lub skutecznego narzucenia ich. Jednocześnie wierzono, że to tylko przypadek, a w dodatku wynikający nie tylko ze słabej gry, co też braków kadrowych i ogólnej konieczności zespolenia się ze sobą poszczególnych formacji. Szkopuł w tym, że przeciwko "Pasom" nie było lepiej, ale gorzej. Tego już nie można było wytłumaczyć nieobecnościami Patrika Walemarka, Afonso Sousy, Radosława Murawskiego czy Aliego Gholizadeha.
"Kolejorza" zgubiła paradna niedokładności i kompletny brak odporności na kontry rywala. Dwie pierwsze bramki wzięły się znów z błędów obrony. W przypadku pierwszej piłkę stracił Gurgul, w przypadku drugiej nie popisał się między innymi Douglas. Lech - tak jak z Legią - gubił się, gdy tylko rywal ośmielił się podejść wyżej i nacisnąć. Nie pokazał niczego z mistrzowskiej mentalności, był słaby, rozedrgany. W pewnym sensie nudny pod względem powtarzalności mankamentów.
Bo one znów wynikały z tego, że Lech był nieprzygotowany, nie miał planu awaryjnego. Gdy coś nie szło po myśli podopiecznych Frederiksena, to cała konstrukcja się zawalała. W pierwszej połowie zespół w rozegraniu ryzykował zdecydowanie za dużo w stosunku do tego jak pewnie z futbolówką przy nodze czują się jego zawodnicy.
W drugiej było podobnie, kiedy to Skrzypczak wrzucił na minę Gisliego Thordarsona, a ten nie dał rady w momencie pressingu Cracovii. Można było tego uniknąć, tym bardziej biorąc pod uwagę wcześniejsze wydarzenia, ale nie. W konsekwencji dał o sobie znać opisywany brak wyciągania wniosków.
Chwilę wcześniej obrońcy Lecha wyłożyli się, nie rozumiejąc, że nie da się bronić na stojąco i bez zaatakowania rywala odbiór piłki jest niemożliwy. Trzech zawodników "Pasów" minęło czwórkę rywali, a uczyniło to w sposób zachwycająco lekki, podając sobie piętkami, kompletnie gubiąc krycie. Wyszło na jaw, że poznaniacy nie radzą sobie nawet w przewadze liczebnej, że trudność sprawia im komunikacja.
Wszystkie te mankamenty można jeszcze wypracować, zatuszować, ale to kosztuje czas. A tego Lech już nie ma. Lech w każdym meczu walczy o bardzo wysoką stawkę, a teraz pójdzie ona jeszcze w górę w związku z przespaniem początku sezonu.

Będzie jeszcze trudniej

Lech przygotowuje się do trzeciego testu i jeśli go obleje, to będzie to coś więcej niż katastrofa. Raz, że gra o Ligę Mistrzów. Dwa, że przed własną publicznością. Trzy, że z Breidablikiem, czyli zespołem skazywanym na pożarcie. Inna sprawa, że Islandczycy we wtorek będą mieli znacznie lepsze morale niż "Kolejorz". W pierwszej rundzie eliminacji rozbili albańską Egnatię, zaś w lidze nie przegrali od sześciu meczów, zupełnie zniwelowali stratę punktową do drugiego i pierwszego zespołu tabeli. Są na fali wznoszącej, gdy Lech został przez wodę podtopiony.
Szansą na wybicie się na powierzchnie jest właśnie wtorkowa potyczka, co sprawia, że, no właśnie, waży ona więcej. Ewentualne potknięcie jest postrzegane za niedopuszczalne, ale czy "Kolejorza" stać na to, aby iść cały czas prosto? Czy będzie w stanie to zrobić wobec przeciągających się niedostatków kadrowych? W końcu z Breidablikiem zabraknie nie tylko kontuzjowanych graczy, ale też nowoprzybyłego Pablo Rodrigueza. Zobaczymy, czy trener skorzysta z innych nowych nabytków, Luisa Palmy oraz Timothy'ego Oumy, których na ostatniej prostej zgłoszono do kadry.
Oczywiście mistrz Polski w teorii musi poradzić sobie z rywalem tej klasy, ale do tej pory nie pokazał niczego, aby spokojnie zasiadać przed telewizorem. Drużyna Frederiksena cierpi na brak pewności siebie, niezdolność reakcji oraz złe decyzje samego szkoleniowca, który uparcie stawia na Bryana Fiabemę, czy Joela Pereirę na prawym skrzydle, chociaż to drugie zakrawa wręcz o znęcanie się nad kibicami swojego klubu.
To wszystko trzeba naprawić na już, bo później zapowiada się na jeszcze trudniejsze. W końcu w III rundzie czeka Crvena zvezda, a to rywal mocniejszy niż jakikolwiek zespół z Ekstraklasy. Ewentualne przejście Serbów, z perspektywy aktualnego Lecha, to nie byłby sukces. To byłby cud.

Przeczytaj również