Papszun zwolniony z Rakowa?! Tylko jedna rzecz go broni

Wydawało się to niemożliwe, ale Raków Częstochowa naprawdę gra tak fatalnie, że spekulacje o zwolnieniu Marka Papszuna należy traktować nie jako fanaberię, ale być może konieczność. Bo chociaż szkoleniowiec na zawsze pozostanie legendą "Medalików", to na ten moment jest to też jedyny czynnik, który sprawia, że pracy jeszcze nie stracił.
W letnim okienku Raków pobił rekord polskiej ligi. Wydał przeszło dziewięć milionów euro na kwoty odstępnego za zawodników, o ponad dwa miliony przebił Widzew, który w erze Roberta Dobrzyckiego miał całkowicie zdominować rynek. Wspomniana różnica mogłaby być niewielka w innych regionach, ale na naszym podwórku to prawdziwa przepaść. Dość powiedzieć, że w całej historii Ekstraklasy tylko dwóch zawodników kosztowało więcej niż dwa miliony.
Raków wydawał więc na potęgę, działał z rozmachem. Wykupiono i zatrzymano Jonatana Brunesa, ściągnięto wyróżniającego się Tomasza Pieńkę, przynajmniej milion kosztowali też Bogdan Mircetić, Karol Struski oraz Peter Barath, a jak w ostatniej chwili uznano, że potrzeba jeszcze jednego napastnika, to wypożyczono Imada Rondicia. Łącznie Raków wykonał aż 12 ruchów wzmacniających.
Wszystko po to, aby grać jedną z najgorszych piłek w całym kraju i po sześciu meczach mieć dziesięć punktów straty do lidera. To musi iść na konto Marka Papszuna, który na ten moment nie unosi nieznośnej lekkości działania w cieplarnianych warunkach ani nieznośnego ciężaru podchodzenia do meczów w roli faworyta, bo w bajeczki o prowincjonalnym Rakowie chyba już nikt nie wierzy.
Bez gry, bez przypadku
Papszuna i Michała Świerczewskiego łączą bardzo dobre relacje. Gdyby było inaczej, trener już by pod Jasną Górą nie pracował. Gdyby nie nazywał się właśnie Marek Papszun, już by pod Jasną Górą nie pracował. Oczywiście zapracował na to wcześniejszymi wynikami - wprowadzeniem Rakowa do Ekstraklasy, zdobyciem Pucharu Polski, sięgnięciem po mistrzostwo - ale nie świadczy to o szkoleniowcu zbyt dobrze, gdy najmocniejszą kartą w jego talii staje się nazwisko. A do takiego momentu dotarliśmy.
Już w poprzednim sezonie na Raków patrzyło się wyjątkowo ciężko, ale sztab bronił się wynikami. Teraz nie ma ani gry, ani odpowiednich rezultatów. Raków to wciąż jedna z najbardziej ciężkostrawnych drużyn nie tylko w Ekstraklasie, lecz prawdopodobnie całym kraju. W lidze mniej goli na mecz strzeliły jedynie Piast Gliwice oraz Arka Gdynia. To dość zawstydzające towarzystwo dla zespołu mającego nieporównywalnie większy budżet i ambicje sięgające mistrzostwa, a nie utrzymania.
Obecnie nic jednak nie zwiastuje, aby wielki sen "Medalików" miał się spełnić. Ich ofensywne bolączki są oczywistością, ale rzeczą najbardziej martwiącą muszą pozostawać punkty. Tych częstochowianom bardzo brakuje - sześć "oczek" w sześciu meczach to wynik, który w poprzednim sezonie dałby 15. miejsce, a w jeszcze wcześniejszym dopiero 17.
Nawet dwa zaległe spotkania nie sprawiają, że na zespół Papszuna da się patrzeć bardziej przychylnym okiem. Tym bardziej dlatego, że nie pokazał on niczego, co predestynowałoby do dopisania punktów przed wybiegnięciem na murawę. Wręcz przeciwnie - łatwiej teraz założyć, że Raków znów się potknie, niż że osiągnie swój optymalny poziom. W słabiutkich wynikach nie ma przypadku, pecha:
- spodziewane gole na mecz - 1,25 (trzeci najgorszy wynik w lidze),
- oczekiwane stracone gole na mecz - 1,37 (dziewiąty najgorszy wynik w lidze),
- różnica między xG i xGA na mecz - minus 0,12 (dziewiąty najgorszy wynik w lidze),
- strzały celne na mecz - 4,33 (ósmy najgorszy wynik w lidze).
W bieżącym sezonie drużyna spod Jasnej Góry pokonała jedynie Termalicę i GKS Katowice. Z drugiej strony przegrała z Radomiakiem czy Wisłą Płock, nie mówiąc już o Pogoni Szczecin. Terminarz wcale nie był trudny, ale nie udało się z tego skorzystać. Raków zaczął po prostu wyglądać na ekipę, którą może pokonać każdy. Za pierwszej kadencji Papszuna było to nie do pomyślenia.
Ciągła kontra
Czasy się jednak zmieniły, ale nie zmienił się sam szkoleniowiec. Zawsze hołdował określonemu stylowi gry i postanowił, że swoich założeń nie zmieni. Być może ze względu na przeświadczenie, że kłopoty są jedynie chwilowe, być może ze względu na, ujmijmy to bardzo delikatnie, problematyczne podejście i przekonanie o własnej wyższości.
Papszun zawsze był człowiekiem o mocnym charakterze, który dawał o sobie znać szczególnie wtedy, gdy coś nie szło po myśli Rakowa. Prezentował się wówczas jako człowiek nieznoszący sprzeciwu. Dyskredytujący, jeśli ktoś ośmiela się podważać podjęte przez niego decyzje personalne lub taktyczne. Wreszcie ktoś, z kim ciężko dyskutować, przemawiający z pewną wyższością.
Przekonali się o tym między innymi dziennikarze. Na konferencjach prasowych Papszun dość często zarzuca, że dane pytania są bez sensu. Oczywiście mają one fundamentalny sens, bo są ściśle związane z tym, co dzieje się na boisku. Mimo tego trener reaguje nerwowo. Przykładem sytuacja po starciu z Pogonią Szczecin, kiedy to zapytano, czy drużyna nie złapała zadyszki. Papszun żachnął się, stwierdził, że to niepoważne.
Wydaje mi się, że bardziej niepoważne jest plasowanie się w strefie spadkowej Ekstraklasy przy takich możliwościach prowadzonego zespołu.
Mówienie o syndromie oblężonej twierdzy to zabieg często nadużywany w świecie piłki nożnej, ale wydaje się, że nie w tym przypadku. Papszun nie potrafi odpowiadać na trudniejsze pytania, wyprowadzają go z równowagi. Ale to mały pikuś biorąc pod uwagę fakt, że szkoleniowiec nie dogaduje się też z piłkarzami, o czym świadczą liczne sygnały z ostatnich nie lat, nie miesięcy, lecz tygodni.
Wewnętrzny ogień
Konflikt z Brunesem prawdopodobnie został rozwiązany, ale Norweg to zawodnik ledwo rozpoczynający listę. Weźmy na przykład takiego Ariela Mosóra, o którym trener (nie)wprost stwierdza, że jest za słaby. Były stoper Piasta Gliwice miał w momencie transferu ponad 90 meczów w Ekstraklasie, zapłacono za niego około 750 tysięcy euro. Mimo tego Mosór wciąż nie doczekał się prawdziwej szansy, a właściwie przepadł.
W poprzednim sezonie uzbierał zawrotne 636 minut. W tym wynik może mieć lepszy, bo na boisku spędził już 331 minut, ale... tylko na starcie rozgrywek. Wciąż młodego stopera widzieliśmy w akcji przy okazji pierwszego meczu w eliminacjach Ligi Konferencji oraz trzech pierwszych spotkaniach Ekstraklasy. Później siedział na ławce rezerwowych lub nawet nie łapał się do kadry.
Przy okazji spotkania z Górnikiem Zabrze zaczęto wręcz żartować, że nieobecność Mosóra jest w istocie związana z urazem, ale Papszuna względem zawodnika.
Jednocześnie 22-latek stał się kolejnym młodym piłkarzem z Polski, który - siląc się na dyplomację - nie znalazł uznania w oczach sztabu szkoleniowego Papszuna. Nieprzejednany szkoleniowiec stał się symbolem marnotrawienia krajowych talentów. Tylko w ostatnim czasie odrzucił w kąt Mosóra, Karola Struskiego, Oliwiera Zycha, Dawida Drachala czy Wiktora Długosza.
Jednocześnie trzeba pamiętać, że bezwzględność Papszuna potrafi dotknąć piłkarzy zagranicznych. Głośnym przykładem Leonardo Rocha - za rosłego Portugalczyka wyłożono około 700 tysięcy euro, ale zdawało się mieć to ręce i nogi, bo snajper ten był nie tylko rosły, lecz także skuteczny w barwach Radomiaka. Pod Jasną Górą nie otrzymał jednak należytego kredytu zaufania. Niby zagrał w 24 spotkaniach, ale średnio po 22 minuty na mecz.
W zakończonym niedawno okienku 28-latka bez żalu wysłano na wypożyczenie do Zagłębia Lubin, co wkurzyło Iviego Lopeza, postać dla Rakowa fundamentalną. Hiszpan zamieścił ostry wpis w mediach społecznościowych i zdaniem wielu skrytykował politykę klubu oraz podejście sztabu szkoleniowego. Zarzucił, że Rocha nie otrzymał właściwej szansy, co wydaje się zasadnym wnioskiem (szczegóły TUTAJ).
- Rozmawiałem z Ivim. Każdy może sobie pisać co chce i pisać co chce. Iviemu było przykro, że odchodzi jego przyjaciel i to pokazał. Można to interpretować na różne sposoby - zareagował szkoleniowiec, cytowany przez Kamila Głębockiego.
Papszun może mieć rację w niektórych sytuacjach. Choćby z Brunesem wiele osób stanęło po jego stronie. Zaraz potem usłyszeliśmy jednak o kolejnych wewnętrznych problemach, a one zostały odebrane już zupełnie inaczej niż konfrontacja z Norwegiem. Finalnie, czemu posłużyły też koszmarne wyniki, doszło do sytuacji niesłychanej - Papszun bywa postrzegany jako nie zaleta, lecz problem Rakowa, o czym opowiadał też Mateusz Rokuszewski w ostatnim odcinku swojego programu (znajdziecie go TUTAJ). Zdarzyło się bowiem tak, że zawodnik nie chciał trafić pod Jasną Górę ze względu na postać szkoleniowca.
Z biegiem czasu coraz mocniej zastanawiam się, czy wielki powrót Papszuna przysłużył się komukolwiek. Sam trener ponownie podjął rękawicę, bo nie dostał ani pracy w reprezentacji, ani w lidze zagranicznej, był więc sfrustrowany. Ponadto srodze dostało się Dawidowi Szwardze, a przecież za jego kadencji Raków wyglądał zdecydowanie lepiej niż obecnie. Wreszcie zaś w kłopotliwej sytuacji znalazł się Świerczewski, któremu nie brakuje argumentów, aby zwolnić przyjaciela, co, niezależnie od efektu, będzie musiało zaboleć.