Szok, co zrobiła Wisła Kraków. To powód kompromitacji? "Warto robić mu krzywdę?"

Szok, co zrobiła Wisła Kraków. To powód kompromitacji? "Warto robić mu krzywdę?"
Krzysztof Porebski / pressfocus
Dominik - Budziński
Dominik BudzińskiWczoraj · 23:39
Wisła Kraków w tym sezonie ligowym wyjątkowo rozpieszcza swoich kibiców, ale żeby nie było im zbyt przyjemnie, dla odmiany w czwartkowy wieczór postanowiła skompromitować się w STS Pucharze Polski. Trudno nazwać bowiem inaczej porażkę 1:4 z trzecioligowym Zawiszą Bydgoszcz.
Gdyby po pierwszych 15 minutach meczu Zawisza Bydgoszcz - Wisła Kraków ktoś powiedział nam, że gospodarze wygrają 4:1, pewnie kazalibyśmy puknąć mu się w czoło. Początek spotkania 1/8 finału STS Pucharu Polski wyglądał bowiem całkiem logicznie. To “Biała Gwiazda”, grająca przecież na co dzień dwa poziomy rozgrywkowe wyżej, zdominowała rywala. Nie stwarzała może wielu okazji, ale - tak się przynajmniej wydawało - kontrolowała sytuację na boisku. Ona grała, a rywale co najwyżej biegali za piłką.
Dalsza część tekstu pod wideo
W końcu Wisła przewagę udokumentowała też golem Ardita Nikaja i tym bardziej nic nie wskazywało wówczas na to, że niedługo później całkowicie posypie się w swojej grze. Festiwal błędów rozpoczął jednak Mariusz Kutwa, który w pozornie niegroźnej sytuacji sprokurował rzut karny. W ten sposób, a była już 32. minuta, Zawisza stanął przed swoją pierwszą szansą tego wieczora. Nie zmarnował jej. Jedenastkę pewnie wykorzystał Maciej Kona.
Gdy niedługo później oba zespoły schodziły do szatni przy stanie 1:1, podopiecznym Mariusza Jopa było raczej daleko do paniki. Mogli oni myśleć, że prędzej czy później i tak dopną swego. Bo mają więcej jakości, bo rywal niżej notowany, bo w zasadzie poza “prezentem” w postaci jedenastki nie stworzył on przez 45 minut żadnego zagrożenia.
To, co wydarzyło się jednak w drugiej połowie, trzeba określić po prostu jako istną kompromitację krakowskiej Wisły. Od 53. do 65. minuty gospodarze strzelili trzy gole. Wszystkie po stałych fragmentach gry. Popłoch w defensywie ekipy z Reymonta siało każde dośrodkowanie ze stojącej piłki. Każdy strzał. Zrobiło się 4:1, a “Biała Gwiazda” po kilku brutalnych gongach jeszcze przez jakiś czas nie potrafiła dojść do siebie.
Gdy w końcu to zrobiła, było już za późno. Poprzeczkę dwukrotnie obijał co prawda Ervin Omić, a raz piłka wpadła nawet do bramki gospodarzy, ale ostatecznie gol został anulowany po analizie VAR. Wynik już się więc nie zmienił. Trzecioligowy Zawisza zlał lidera Betclic 1 Ligi. Bo tak trzeba określić wynik 4:1.
Czy można przegrać z niżej notowanym rywalem? Jasne, że tak. Czy Puchar Polski rządzi się swoimi prawami i co jakiś czas oglądamy w nim kopciuszków grających na nosie faworytom? No pewnie. Zazwyczaj jednak są to boje na styku. Triumfy wyrwane siłą woli. Czasami wygrane minimalnie w trakcie 90 minut, innym razem po dogrywce czy rzutach karnych. Pogrom trzecioligowca nad pierwszoligowcem i to takim zmierzającym pewnym krokiem do Ekstraklasy? To już anomalia.
Skąd taki blamaż Wisły? Trudno znaleźć tu jedną przyczynę, ale wydaje się, że mimo wszystko Mariusz Jop po prostu przekombinował. Już w dwóch poprzednich rundach dostał małe ostrzeżenie. Wówczas też posyłał w bój bardzo zmieniony skład, a Wisła niemiłosiernie męczyła się z Odrą Bytom Odrzański (1:0) i Hutnikiem Kraków (1:0). Najwidoczniej szkoleniowiec “Białej Gwiazdy” wyszedł z założenia, że skoro wyniki mimo kiepskiego stylu się zgadzały, to warto kontynuować ten kierunek. Mądry człowiek po szkodzie, ale… to nie był dobry pomysł.
Po pierwsze, stawka była już naprawdę cenna, bo po ewentualnym zwycięstwie pozostałyby zaledwie dwa kroki na Stadion Narodowy. Po drugie, Wiśle pozostał już tylko jeden ligowy mecz w tym roku. Można było rzucić dziś wszystkie siły na Zawiszę, za kilka dni powalczyć z ŁKS-em, a potem odpocząć. Przewaga w lidze i tak jest bardzo wyraźna.
Jop w porównaniu do rozegranego w weekend meczu przeciwko Stali Mielec wymieniał natomiast aż osiem nazwisk. W jedenastce ostali się jedynie Mariusz Kutwa (który i tak grał ostatnio głównie ze względu na pauzy Biedrzyckiego i Grujcicia), Frederico Duarte oraz Julius Ertlthaler. Cała reszta składu została zmieniona.
O ile niektóre rotacje były bardzo logiczne, bo Wisła na kilku pozycjach ma cennych zmienników, tak do pewnych wyborów naprawdę można się przyczepić. Rozumiem, że Joseph Colley to dobra dusza szatni, fajny gość, naprawdę porządny środkowy obrońca, który też chce grać. Czy jest jednak sens robić mu krzywdę i wystawiać w roli bocznego defensora, skoro to ewidentnie nie jego bajka? Dziś Szwed spędził na murawie 69 minut. Zszedł, gdy było już pozamiatane. Wypadł blado.
Nie ma co jednak robić kozła ofiarnego akurat tylko z Colleya. Jasne - zagrał słabo. Ale nie był w tym odosobniony. Bardzo nerwowo grał Kamil Broda, gubił się Mariusz Kutwa, Frederico Duarte po dobrym meczu w weekend wrócił do swojej gorszej wersji, a Ardit Nikaj owszem - strzelił gola - ale poza nim nie zrobił wielkiego użytku ze swojej gry. I w zasadzie można tak wymieniać, bo mało który piłkarz z Reymonta zasłużył dziś na pochwały. Najmniej pretensji można mieć chyba do Jakuba Krzyżanowskiego i Juliusa Ertlthalera.
Porażka może boleć Wisłę. Boleć, pewnie bardziej, może jej styl i rozmiar. Ale to już historia. Teraz “Biała Gwiazda” musi skupić się na celu numer jeden, jakim jest dalsze punktowanie w lidze, a w dalszej perspektywie - awans do Ekstraklasy.
Zawiszy Bydgoszcz trzeba natomiast szczerze pogratulować. Bezlitośnie wykorzystał błędy faworyzowanej Wisły, zrobił kapitalny użytek ze stałych fragmentów, potrafił utrzymać wysokie prowadzenie i momentami grać po prostu niezły futbol. W nagrodę będzie grał więc dalej. W ćwierćfinale. A kto wie - może nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Przeczytaj również