Polska miała Olisadebe, Włosi mają oriundich. Dla nich trener porzucił ideały, kibice już nie protestują

Polska miała Olisadebe, Włosi mają oriundich. Dla nich trener porzucił ideały, kibice już nie protestują
MB Media/PressFocus
Rafael Toloi, Emerson Palmieri i Jorginho. Co ich łączy? Wspólna gra dla reprezentacji prowadzonej przez Roberto Manciniego i fakt, że nie urodzili się we Włoszech. Są oriundi, “obcymi, ale swoimi”, piłkarzami, którzy zapisali kawałek rozdziału w historii włoskiego Calcio.
We Włoszech mają długą i bogatą historię tego typu zawodników. Sięga czasów sprzed pierwszego triumfu “Azzurrich” na mistrzostwach świata w 1934 roku. Wtedy to w drużynie Vittorio Pozzo znaleźli się trzej piłkarze pochodzący z Argentyny: Luis Monti, Enrique Guaita oraz Raimundo Orsi. Pozzo zapytany, dlaczego wybrał graczy urodzonych poza Italią, odniósł się do faktu, że jego podopieczni wcześniej otrzymali wpis do książeczki wojskowej, uprawniający do pełnienie służby w armii.
Dalsza część tekstu pod wideo
- Skoro mogą umrzeć dla Włoch, mogą również grać dla Włoch - odrzekł zasłużony selekcjoner.
“Azzurri” wygrali turniej, a Monti został pierwszym i jednym z nielicznych piłkarzy, który reprezentował dwa narody w finałach mistrzostw świata, ale jedynym, który zdobył medale z dwoma reprezentacjami. Cztery lata wcześniej na premierowym mundialu wywalczył bowiem srebro z Argentyną.
Słowo “oriundo”, odnoszące się do ludzi pochodzenia włoskiego, którzy urodzili się lub wychowali za granicą, jest szczególnie istotne dla historii kraju. I to nie tylko w kontekście sportu. W rzeczywistości wpasowuje się w narrację rozwijającego się w latach trzydziestych nacjonalizmu. Włosi emigrowali masowo pod koniec XIX i na początku XX wieku, wybierając najczęściej Amerykę Południową. Tam futbol stał się sposobem wyrażania swojej tożsamości, a imigranci z Europy mieli bardzo duży wpływ na tamtejszą grę, zwłaszcza w dużych metropoliach przemysłowych, gdzie licznie gromadziła się diaspora.
Uznając za nieco krępujący fakt, że tylu Włochów musiało opuszczać swoje ziemie i przepłynąć ocean, aby przetrwać, w 1928 roku Benito Mussolini namaścił emigrantów na “agentów pokojowej włoskiej kolonizacji obu Ameryk”. Tak, ci sami ludzie, uciekający przed głodem i tyranią, stali się narzędziem w rękach faszystowskiego przywódcy. W związku z polityką Duce, “kolonizatorzy” nigdy nie przestali być Włochami, po prostu “na chwilę” wyjechali z kraju, by głosić chwałę narodu włoskiego w innym miejscu.
Dla czysto politycznego dyskursu definicję włoskości rozszerzono nie tylko na osoby, które same opuszczały ojczyznę, ale również na ich potomków, dzieci, wnuków, urodzonych na obcych ziemiach. Dzieci z włoskich rodziców, którzy wrócili na europejski kontynent, nazywano “rimpatriati” i z miejsca otrzymywali oni podwójne obywatelstwa. W piłkarskiej kadrze przynajmniej do początku lat 90. traktowano ich jak “swoich”. Może dlatego, że było ich raptem kilku i nie odgrywali znaczącej roli. W połowie lat 60. wprowadzono jednak zakaz uniemożliwiający grę zagranicznym piłkarzom w lidze włoskiej, co de facto oznaczało również pożegnanie z “oriundi”. Na długie dekady.

Sygnał od “El Cholo”

Dokładnie 9 maja 1980 roku Rada Federalna zatwierdziła powrót cudzoziemców do Serie A, ale dopiero w 2003 roku do reprezentacji Italii wkroczył Mauro Camoranesi. Urodził się i wychował w Tandil w Argentynie, spędził pierwszych pięć lat swojej kariery kopiąc piłkę w lidze argentyńskiej, urugwajskiej i meksykańskiej, zanim przeniósł się do Werony w wieku 24 lat. Dzięki pradziadkowi Luigiemu, który wyemigrował do Ameryki Południowej jeszcze w XIX wieku, mógł otrzymać włoskie obywatelstwo. Wybrał grę w barwach przybranej nacji, z którą zdobył złoto na niemieckim mundialu w 2006 roku. Camoranesi mówił wtedy:
- Czuję się Argentyńczykiem, ale godnie broniłem barw Włoch. Myślę, że nikt nie może powiedzieć inaczej.
55 występów, tytuł mistrza globu, wszystko wskazywało na to, że skrzydłowy ma szansę zostać legendą lub chociaż dobrze wpisać się do historii włoskiej piłki. Tymczasem stał się obiektem społecznego zatargu. Po klęsce na południowoafrykańskim turnieju okazał się niechcianym człowiekiem. Zgodził się na rozwiązanie kontraktu z Juventusem, mimo że wcześniej przywrócił “Starej Damie” miejsce w Serie A po drugoligowej banicji za aferę Calciopoli. Trzasnął drzwiami i pożegnał Włochy. Tak jak przed laty jego przodkowie.
Tradycję oriundi kontynuowano później za sprawą urodzonych w Brazylii Thiago Motty i Edera, którzy reprezentowali Italię na EURO 2016. Praktyka powszechnie akceptowana nie jest jednak pozbawiona kontrowersji. W marcu 2015 roku Roberto Mancini, wówczas jeszcze nie selekcjoner, a trener Interu Mediolan, publicznie potępił powoływanie zawodników, urodzonych poza Półwyspem Apenińskim:
- Żadnych oriundi w drużynie narodowej, tylko Włosi - grzmiał w wywiadach.
Kiedy dziennikarze wskazywali mu, że w niemieckiej reprezentacji, która dopiero co wygrała mundial w Brazylii, występuje mnóstwo piłkarzy z innej kultury, natychmiast odpowiadał “Ale oni urodzili się w Niemczech!”. Mancini zresztą znalazł sprzymierzeńców wśród innych znanych nazwisk. Cesare Maldini w 2011 roku pejoratywnie nazwał powołania oriundi “powrotem do przeszłości”, z kolei legenda włoskiej myśli szkoleniowej Arrigo Sacchi powiedział kilka lat temu:
- W naszym futbolu zanikła godność i duma. Dlaczego? Bo w młodzieżowych drużynach gra teraz zbyt wielu obcokrajowców.
W 2010 roku do głosu doszli jeszcze kibice, sprzeciwiający się podobnych praktyk, gdy w reprezentacji zadebiutował Argentyńczyk Cristian Ledesma, zawdzięczający obywatelstwo swojej żonie, Włoszce. Transparent “nie dla oriundi” wywołał w kraju długą dyskusję na temat polityki powołań, jednocześnie zamykając pomocnikowi Lazio szansę na kolejne występy.

Zwrot o 180 stopni

Prawda jest jednak taka, że narzekania kręciły się wokół jakości poszczególnych graczy i tego, co dawali reprezentacji, nie zaś o samą zasadę. Wielu niedawnych kadrowiczów z podwójnym obywatelstwem, jak Dani Osvaldo czy Amauri, było po prostu przeciętnymi graczami. Dość powiedzieć, że zawzięty krytyk “oriundi” i orędownik “włoskości” Roberto Mancini porzucił swoje ideały wraz z objęciem funkcji sternika “Squadra Azzurra”. Nie zadrżała mu brewka, gdy na EURO powoływał Emersona, Jorginho i Rafaela Toloia, chociaż powiązania tych graczy z Italią są jeszcze bardziej zawiłe.
Emerson Palmieri został zakwalifikowany jako Włoch dzięki przodkowi ze strony matki, bowiem Alfonso Palmieri urodził się w Cosenzy… dwieście lat temu. Związek Toloiego, obrońcy Atalanty, pochodzi od pradziadka, który przyszedł na świat w 1891 roku w mieście, które należało wówczas do imperium austro-węgierskiego. Jorginho, lider drugiej linii, uzyskał obywatelstwo z kolei dzięki pochodzeniu prapradziadka ze strony ojca. Giacomo Frello opuścił Lusianę kilka lat przed nastaniem XX wieku.
Czy Manciniemu to przeszkadza? Oczywiście, że nie. Wszyscy grają dobrze, więc są wartością dodaną dla jego kadry. Proste? Proste. Nie nazywajmy tego hipokryzją. Najzwyczajniej w świecie zmienił mu się punkt widzenia. Może reprezentacja jest mniej włoska, ale przynajmniej skuteczniejsza, a już na pewno milsza w odbiorze wizualnym. I nikt z tym nie zamierza polemizować.

Przeczytaj również