Rewelacyjny sezon Burnley. "Kopciuszek" z Anglii puka do drzwi Europy

Rewelacyjny sezon Burnley. "Kopciuszek" z Anglii puka do drzwi Europy
YouTube
Kilka miesięcy temu, na łamach przodującego we Francji pisma sportowego „L'Equipe”, ukazał się dosyć osobliwy obraz rewelacji trwających rozgrywek w Premier League. Francuscy dziennikarze opisali Burnley jako „drużynę w stu procentach białą, o płaskich nosach i odstających uszach, prowadzoną przez rudego Anglika w mieście, w którym 70% mieszkańców głosowało za Brexitem”.
Oczywiście z przymrużeniem oka należy traktować tradycyjne francuskie uszczypliwości w kierunku sąsiadów zza kanału La Manche, jednak z tego satyrycznego komentarza płynie bardzo wiele prawdy o ekipie Seana Dyche'a. Nie ma w Burnley nic, co nie jest do bólu przeciętne. Ani tym bardziej nic, co nie jest na wskroś angielskie.
Dalsza część tekstu pod wideo
Samo miasto jest na Wyspach stereotypowo przedstawiane właśnie jako ostoja „brytyjskości” w zalanym przez imigrantów państwie. To właśnie tam chlebem powszednim są regularne, wręcz tradycyjne pubowe posiedzenia Bobów, Johnów i Paulów, delektujących się niedzielnym futbolem przy akompaniamencie angielskich trunków, dla zasady zwanych piwem.
Miasto „rycerzy Brexitu” nie mogłoby więc na płaszczyźnie futbolu (czyli drugiej po oddychaniu najważniejszej potrzebie Anglików) wyglądać inaczej, niż obecnie prezentuje nam Dyche. W środowisku skrajnie konserwatywnym, także i piłka nożna przybiera taki charakter. W dobie wyścigu zbrojeń i przerzucania się egzotycznymi rozwiązaniami taktycznymi, Burnley udowadnia skuteczność powrotu do korzeni.

Sean Dyche kontra przedsezonowe przewidywania

Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto w lipcu nie typował „The Clarets” do nieuniknionego spadku. Z początkiem sezonu z Turf Moor odeszli najbardziej utalentowany defensor i pierwszy napastnik, a podstawowy bramkarz odniósł długotrwałą kontuzję. Szanse na utrzymanie wydawały się być przekreślone już na starcie.
Trwający sezon pokazał jednak bardzo ważną zależność w drużynie Burnley – mimo wyjętego z niej kręgosłupa drużyna kontynuowała funkcjonowanie na identycznym (a nawet wyższym) poziomie. To udowadnia, że Dyche nie ustawił taktyki pod swoje zasoby – Anglik wyznaczył konkretną wizję, do której każdemu dane było się zaadaptować.
Można to sobie wyobrazić na przykładzie plasteliny (materiału ludzkiego) i foremki (myśli taktycznej). Foremka pozostaje niezmienna, jednak wszystkie rodzaje plasteliny w mniejszym lub większym stopniu ją zapełniają.
Tak też do ustawienia Burnley można dopasować wiele różnych nazwisk, a ich poziom zrozumienia myśli trenera uwarunkuje ich pozycję w pierwszym składzie. Nie ma tu więc miejsca na indywidualności, foremka jest jedna.

Déjà vu?

Trudno odeprzeć wrażenie, że w przypadku Burnley obserwujemy casus mistrzowskiego sezonu Leicester, kiedy to „Lisy” pokonały drogę ze strefy spadkowej na najwyższy stopień podium na przestrzeni jednego sezonu. Olbrzymią rolę odegrało wówczas lekceważące podejście elit, w połączeniu z zaraźliwą charyzmą Claudio Ranieriego, który wyniósł swoją drużynę na motywacyjne wyżyny.
Podobną, lecz znacznie bardziej opartą na kolektywie, robotę wykonuje obecnie Sean Dyche. „Rudy Mourinho” urósł do miana ikony kultu na ulicach Burnley, a jego kandydatura na menedżera sezonu nie jest sprawą niedorzeczną. Na początku roku przedstawiono mu kontrakt, na mocy którego jego zarobki uplasowały się na szczycie finansowej piramidy klubu, co dobitnie zaznacza kto w drużynie jest najważniejszy.
Mówi się, że praca w pomniejszych klubach Premier League jest wyjątkowo śliska i niebezpieczna. Szereg dwóch/trzech potknięć często doprowadza do decyzji o zwolnieniu. Zgoła odmiennie na sytuację trzeba spojrzeć w Burnley.
Nawet spadek do Championship nie oznaczał rozstania z Dyche'em, toteż szereg 12 meczów bez zwycięstwa od grudnia do lutego nie zachwiał jego pozycji. Przy tak niepodważalnym zaufaniu, budowa drużyny to czysta przyjemność.

Słynna angielska gościnność – zapraszamy do pola karnego!

Burnley wie jak bronić. Żeby jednak zrozumieć różnicę między systemem Dyche'a, a klasycznym tzw. „autobusem”, warto spojrzeć na statystyki. 32 gole stracone to czwarty wynik w lidze, z kolei 172 strzały zablokowane (3 razy więcej niż Tottenham, który stracił 31 bramek) i 103 obrony Nicka Pope'a sugerują, że Burnley znajduje się pod ciągłym ostrzałem. Szyki obronne muszą być więc dziurawe jak ser szwajcarski, czyż nie?
Nic bardziej mylnego. Ustawienie „The Clarets” polega na zejściu do bardzo głębokiej defensywy, przy oddaniu niemal całej inicjatywy rywalom. Arsene Wenger określił ten system porównując go do „cierpliwego węża, który zachowuje spokój, zaprasza do swojej paszczy, po czym bezlitośnie kąsa”.
Jak widać na grafice wyżej, Burnley w jednym momencie jest w stanie ustawić 8, a nawet 9 piłkarzy za linią piłki. Obrońcy schodzą wąsko, a skrzydłowi stają się dodatkowym umocnieniem bocznych sektorów.
Absolutnie kluczowe jest pozostawienie korytarza w środku boiska. Zarówno Tarkowski i Mee, jak i Westwood z Corkiem zachowują od siebie około półtorametrową odległość, prowokując do oddania w tę szczelinę uderzenia.
Dopiero wówczas defensorzy zawężają pole gry i przystępują do blokowania, co stawia zarówno dwójkę stoperów na szczycie rankingu najczęściej blokujących, jak i Pope'a w czołówce regularnie broniących, bowiem zgarnia piłki lecące w środek bramki. Stosując ten manewr, Burnley statystycznie dopuszcza największą liczbę strzałów, ale traci prawie najmniej bramek w lidze.
Po drugiej stronie pola gry niebagatelną rolę odgrywają napastnicy, zwłaszcza Ashley Barnes. Jego obecność pozwala na wdrożenie słynnego „route one football”, co w języku polskim przekłada się po prostu na grę „lagą”, albo mniej kolokwialnie - „grę z pominięciem drugiej linii”. Istotnie, druga linia w systemie Dyche'a nie funkcjonuje jako źródło rozgrywania; zarówno Cork, jak i Westwood stanowią parę wyżej wysuniętych stoperów.

Nie taki diabeł straszny, jak go malują

Rozgrywanie spoczywa na barkach... bocznych obrońców. Zadaniem zarówno środkowych pomocników, jak i stoperów jest dostarczenie piłki do Warda i Lowtona. Z bocznych sektorów posyłane są wtedy długie piłki na głowę Barnesa, który umiejętnie zgrywa je w kierunku swojego partnera, bądź na skrzydła. Zbliżające się do pola karnego Burnley to zagrożenie maksymalnie trzech podań, których niepowodzenie oznacza cofnięcie z powrotem do własnego pola karnego.
Intensywność pressingu jest bowiem bardzo ograniczona. „The Clarets” bazują, jak wspominałem, na oddawaniu inicjatywy, a jej krótkotrwałe odzyskanie przeważnie ma miejsce we własnej „szesnastce”. To także w tych okolicach najpewniej czują się w operowaniu futbolówką, bowiem ograniczone możliwości ofensywne utrudniają im składanie akcji na połowie rywali.
Burnley jest wyjątkowo często krytykowane za swój „bezpośredni” styl gry. Wychodząc naprzeciw większym od siebie, przybierają skrajnie defensywne usposobienie i głównym założeniem jest gra na „zero” z tyłu. Problemy pojawiają się, gdy przeciwnik strzela pierwszy i dalsza obrona staje się bezcelowa.
Kiedy Burnley wychodzi z własnej połowy i odsłania swoje zaplecze, stają się wyjątkowo podatni na zagrania prostopadłe. Wszyscy ich defensorzy dysponują wątpliwym przyspieszeniem i łatwo dają się pokonać w pojedynkach biegowych. Ich skoncentrowaną obronę natomiast nietrudno rozproszyć poprzez przerzuty między liniami bocznymi.
Rozegrany niedawno mecz z Chelsea również potwierdził tezę, jak zabójczy mogą być wahadłowi dla formacji 4-4-2. Emerson i Moses rozciągali pole gry, natomiast dwóch napastników z powodzeniem radziło sobie z pojedynczymi stoperami. Potencjał ofensywny jednocześnie sprowadzono do zera poprzez skontrowanie rosłych napastników za pomocą znakomitego w powietrzu Gary'ego Cahilla.
Ostatnia broń Dyche'a, czyli stałe fragmenty gry, została zneutralizowana poprzez postawienie wysokiej linii, wymuszając pozycję spaloną przy próbie dośrodkowania. Konserwatywność taktyczna i zupełny brak planu B dały się we znaki, a łopatologiczny system Burnley okazał się bardzo prosty do rozłożenia na czynniki pierwsze.

Można wyciągnąć człowieka z Burnley, ale nie Burnley z człowieka

Bardzo wysokie noty zbiera w tym sezonie para Pope – Tarkowski. Obaj są przymierzani do większych klubów, a ich potencjalna nieobecność na mundialu byłaby rozpatrywana w ramach skandalu. Rok temu w identycznej sytuacji znalazł się Michael Keane, który ostatecznie przepadł w przeciętnym Evertonie. Pokuszę się o stwierdzenie, że jego powrót na Turf Moor wiązałby się ze wskoczeniem niemal z miejsca na identyczny poziom do tego, który prezentował rok wcześniej.
Są to bowiem piłkarze, którzy idealnie pasują do jednej taktyki. Może inaczej – Burnley prezentuje taktykę, która idealnie uwydatnia to co najlepsze w jej wykonawcach. Piłkarze (pozornie) przeciętni brylują pod batutą Dyche'a, a nie odnajdują się u innych menedżerów.
Jakie jest bowiem prawdopodobieństwo, że w klubie z dołu tabeli, najlepszego piłkarza, będącego bramkarzem, zastępuje zupełny anonim, który okazuje się być od niego jeszcze lepszym?
Jeżeli odejdzie więc Tarkowski, w jego miejsce wskoczy ktoś nowy, o nazwisku znanym co najwyżej najbardziej zagorzałym koneserom niższych lig angielskich. Prawdopodobnie poziom drużyny nie spadnie wcale, a sama gra będzie wyglądała dokładnie tak samo jak teraz.
Nie ma jednego człowieka, który te drużynę ciągnie – ona funkcjonuje w kolektywie, a wyciągnięty z niego jeden element (np. powołanie Tarkowskiego na mundial) może okazać się zupełnie niekompatybilny z innymi.

Czy to naprawdę jest drużyna na Europę?

„The Clarets” celują w Europę, a wszystkie czynniki wydają im się osiągniecie tego celu ułatwiać. W FA Cup nie ma już Southamptonu, który mógłby ich „wygryźć” drogą pucharową, a zgodnie z regulaminem ligi w obecnej sytuacji eliminacje do Ligi Europy czekają już drużynę z 7. miejsca.
Wśród kibiców panuje trend na zaskoczenia i romantyczne historie, takie jak mistrzostwo Leicester, czy właśnie kwalifikacja Burnley do Ligi Europy. Czy to jednak nie wynika czysto z chęci powiewu świeżości, aniżeli z rzeczywistych nadziei względem „świeżaków”?
System Burnley, jak pisałem wyżej, przestał być zaskakujący. Rozpracowanie ich nie wymaga żadnych zawiłych kombinacji taktycznych, a skontrować ich można ich własną bronią. Jest to przede wszystkim drużyna stworzona do gry na angielskim podwórku, a ich styl opiera się na przyjęciu tego, co prezentuje rywal.
Zgoła odmienne, zagraniczne metody rozegrania mogą okazać się dla nich zgubne, a rywalizacja na wielu frontach może być gwoździem do trumny, jaką jest powrót do walki o utrzymanie.
Dyche musi zacząć szukać alternatyw. Jego koncepcja przywrócenia, jak to określił kiedyś Mourinho, „XIX-wiecznego futbolu” przez pewien okres paradoksalnie była innowacją, jednak w dobie błyskawicznie ewoluującej gry – kto stoi w miejscu, ten się cofa. Sam Anglik deklaruje, że jego zespół poszukuje nowych sposobów atakowania, czego potwierdzeniem może być fantastyczna akcja w meczu z Evertonem, budowana ponad 20 podaniami.
Często się zdarza, że objawienie jednego sezonu zupełnie gaśnie w następnym. W Anglii takie zjawisko określa się jako „one season wonder”. Mimo fantastycznie wykonanej roboty w tym roku, Burnley to dopiero fundamenty. Dopiero następne rozgrywki zweryfikują jakie ambicje rzeczywiście stawia przed sobą gwardia Seana Dyche'a.
Rafał Hydzik
Źródło: własne

Przeczytaj również