Słabi, fatalni, zawodzący, rozczarowujący. Oni mogą wymazać sezon Ekstraklasy z pamięci

Słabi, fatalni, zawodzący, rozczarowujący. Oni mogą wymazać sezon Ekstraklasy z pamięci
Mikolaj Barbanell/shutterstock.com
Zakończenie fazy zasadniczej Ekstraklasy to świetny czas na podsumowania. Z jedenastką sezonu wolimy poczekać do całkowitego finiszu rozgrywek, bo w tej materii sporo się jeszcze może zmienić. Wybraliśmy za to piłkarzy, którzy w dużej mierze albo nie mają dobrych wspomnień z minionych 30 kolejek, albo pamiętają sympatyczne chwile jak przez mgłę. Znajdziecie tutaj rozczarowania, flopy, totalne pomyłki, ale też po prostu zawodników, po których spodziewaliśmy się więcej.
Wskazaliśmy z każdej drużyny po jednym graczu, który permanentnie zawodził, a niezłe występy - o ile takowe były, bo to rzadkość - możemy policzyć na palcach jednej ręki. Żeby było jasne: to nie jest subiektywne zestawienie najgorszych piłkarzy Ekstraklasy. Postawiliśmy na kryterium rozczarowania, choć w niektórych miejscach to się nie wyklucza. Jeśli którykolwiek z niżej wypisanych zawodników, o ile jeszcze nie został z danego klubu wyrzucony, powstanie w rundzie finałowej jak feniks z popiołów, posypiemy głowę tymże popiołem. A na ten moment zapraszamy do lektury i zachęcamy do dyskusji w komentarzach.
Dalsza część tekstu pod wideo

Arvydas Novikovas (Legia Warszawa)

Litwin to klasyczny przykład rozczarowania, choć umiejętności predestynują go do bycia czołowym piłkarzem ligi. Pokazał to w barwach Jagiellonii i podobne nadzieje wiązano z nim w stolicy. A jak wyszło “w praniu”? Może i bilans czterech goli i takiej samej liczby asyst nie jest najgorszy, ale to były pojedyncze przebłyski, których kibice Legii chcieliby widzieć znacznie więcej. Nie pomogły Novikovasowi problemy zdrowotne, nie można jednak tłumaczyć nimi wielu bardzo przeciętnych i słabiutkich spotkań w jego wykonaniu. Nigdy na dobrą sprawę nie wcielił się w rolę absolutnego lidera ofensywy Legii. Może zdąży wrócić na końcówkę sezonu i dołożyć cegiełkę do mistrzostwa, lecz sezon tak czy tak raczej powinien spisać na straty.

Tomas Huk (Piast Gliwice)

Piast wydał około pół miliona złotych na kapitana Dunajskiej Stredy i podporę tamtejszej defensywy. Jeśli nazwa byłego zespołu słowackiego obrońcy nie robi na nas wrażenia, to przypomnijcie sobie, kto w ubiegłym roku ośmieszył w europejskich pucharach Cracovię. Huk nie był sprowadzany jako potencjalny szrot czy niepewny darmowy “strzał” w ciemno, a następca Aleksandara Sedlara i materiał na lidera obrony gliwiczan. Skończyło się na czerwonej kartce w debiucie, samobóju z “Pasami” i łącznie zaledwie dwunastu wizytach na ekstraklasowych boiskach. A pałeczkę po Sedlarze przejął nieśmiertelny Uros Korun. Piast nie tyle nie trafił z Hukiem w środek tarczy, co z hukiem uderzył bardzo niecelnie. I trochę mistrzów Polski to kosztowało.

Damian Gąska (Śląsk Wrocław)

Śląsk to bardzo pozytywne zaskoczenie sezonu, choć pionowi sportowemu ekipy z Wrocławia można zarzucić kilka mało sensownych ruchów transferowych z lig zagranicznych. My jednak wskazujemy na Damiana Gąskę. Zdolny pomocnik był etatowym zawodnikiem Śląska w zeszłym sezonie i wydawało się, że postawi kolejny krok naprzód, co pozwoli mu ugruntować pozycję w gronie naprawdę solidnych ligowców. Zamiast tego stanął w miejscu i zazwyczaj wchodził na “ogony”. Uzbierał ledwie 266 minut, a trener Lavička nie obdarzył go zaufaniem. Czas zmienić barwy klubowe, bo kariera byłego gracza Wigier Suwałki utknęła w martwym punkcie.

Djordje Crnomarković (Lech Poznań)

Serbski defensor rzutem na taśmę wygrał “zaszczytne” miejsce w zestawieniu z Mickey’em van der Hartem. Decydująca okazała się kwota, którą wydano na elektrycznego stopera - około pół miliona euro. Holender przyszedł zaś za darmo. Wraz z nadejściem Crnomarkovicia, w zapomnienie miały odejść czasy kompromitacji defensywy Lecha prowadzonej przez takich asów jak Vujadinović i Janicki. Cóż, nie odeszły. 26-latek miewa przebłyski i niezłe interwencje, ale znacznie częściej popełnia istotne błędy. Nie za takie efekty “Kolejorz” zapłacił klubowi Radnicki Nis niemałą kwotę za Serba.

Mateusz Wdowiak (Cracovia)

Wybór największego rozczarowania w Cracovii stanowił nie lada wyzwanie. Padło na skrzydłowego. Wdowiak, podobnie jak choćby Novikovas, może pochwalić się liczbami, które nadają się do określenia w ramach kategorii “ujdzie”. Gol i cztery asysty to jednak stanowczo za mało, bo to miał być przełomowy sezon w wykonaniu wychowanka “Pasów”. 23-latek od połowy września właściwie nie daje zespołowi żadnej jakości i wsparcia w ataku. Wydaje się, że poziom wyższy niż “przyzwoity ligowy” to dla niego przeszkoda nie do pokonania. Spory zawód.

Michalis Manias (Pogoń Szczecin)

Okrągłe zero trafień ze strony środkowego napastnika, który wygląda, jakby był przypadkowym Grekiem ściągniętym do Szczecina prosto z gorącej plaży na Rodos. Fatalna dyspozycja Maniasa najpierw uchodziła mu płazem, bo za strzelanie bramek odpowiadał Adam Buksa. Gdy jednak Polak odszedł do MLS, nagle uwierzono, że grecki snajper (?) zapomni o nieudanej jesieni i godnie zastąpi najlepszego strzelca drużyny. Nic z tych rzeczy. 30-latek może śmiało aspirować do miana najgorszego transferu “Portowców” ostatnich lat.

Ognjen Mudrinski (Jagiellonia Białystok)

Mudrinski dał się poznać w Ekstraklasie jako parodysta podobnego kalibru co Manias, ale jest jedna zasadnicza różnica: kosztował 600 tys. euro. Jagiellonia wyrzuciła pieniądze w błoto. Śledząc wyczyny atakującego, białostoccy kibice mogli się zastanawiać, jakim cudem ten as zdobył w zeszłym sezonie 18 goli w lidze serbskiej. Coś tu ewidentnie poszło nie tak. Mudrinski nie gra już w “Jadze” - został w zimie bez żalu oddany na wypożyczenie do chorwackiej Goricy. I nawet zdobył tam dwie bramki w pięciu występach! Może nie służyło mu podlaskie powietrze?

Żarko Udovicić (Lechia Gdańsk)

Pozyskanie za darmo zawodnika, który w zeszłym sezonie wykręcał świetne liczby w fatalnym Sosnowcu, jawiło się jako znakomity interes gdańszczan. Udovicić miał udowodnić jakość w zespole z górnej połówki tabeli, ale jego pobyt nad morzem to pasmo niepowodzeń. Zaczął od idiotycznej czerwonej kartki w ligowym debiucie z ŁKS-em, za którą dostał cztery spotkania zawieszenia. Później trochę pograł, zdobył nawet gola z Piastem, lecz generalnie nie zachwycał. Widocznie uznał, że warto wrócić na ekstraklasową banicję, bo w końcówce Derbów Trójmiasta z Arką postanowił zaatakować sędziego technicznego.
To był jak na razie jego ostatni “wyczyn” w lidze. Do końca roku nie grał z powodu zawieszenia, a w zimie informowano o tym, że ma problemy kardiologiczne. W 2020 na boisku nie pojawił się ani razu. Trener Stokowiec woli stawiać na innych zawodników.

Filip Bainović (Górnik Zabrze)

Wydanie kilkuset tysięcy złotych na defensywnego pomocnika z Serbii nie brzmiało rozsądnie od początku, ale w Zabrzu najwyraźniej sądzili inaczej. I się pomylili. Trener Marcin Brosz długo miał cierpliwość do Bainovicia. Stracił ją dopiero po przerwie zimowej. 23-latek w łącznie szesnastu spotkaniach nie zaimponował niczym konkretnym i jest znakomitym dowodem na słuszność twierdzenia, że na sprowadzaniu ligowego “szrotu” z Bałkanów nasze drużyny znają się jak mało kto. A Górnik po odstawieniu serbskiego tytana drugiej linii zaczął przypominać poważny zespół i o mało co nie awansował do grupy mistrzowskiej. Wymowne.

Marko Poletanović (Raków Częstochowa)

Nie mamy wątpliwości, że “gwiazdy” pokroju Azemovicia, Babenki czy Nouviera były znacznie mniej przemyślanymi transferami beniaminka z Częstochowy, ale to Poletanović pasuje nam najbardziej do roli rozczarowania. Serb, który dał się wcześniej poznać jako całkiem solidny gracz, zawodził już w barwach Jagiellonii. Przenosiny do Rakowa wydawały się rozsądne, jednak w Białymstoku słusznie pożegnali go bez żalu. Marek Papszun wystawił Poletanovicia cztery razy w pierwszym składzie i zawsze ściągał go po upływie około godziny gry. Nie zdziwimy się, jak za miesiąc 26-latka w Ekstraklasie już nie będzie.

Rok Sirk (Zagłębie Lubin)

Słoweniec w ubiegłym sezonie zdobył piętnaście goli w rodzimej lidze i miał prezentować podobną formę strzelecką w Zagłębiu Lubin. Nie prezentował. “Miedziowi” mogą się cieszyć, że “odpalił” Bartosz Białek, bo Sirk kompletnie zawodził przez cały sezon. To przypadek podobny do Mudrinskiego, z tym że napastnik Zagłębia dalej figuruje w kadrze drużyny. Słoweński rzekomy król pola karnego nie zdobył w Ekstraklasie ani jednego gola, choć nie zdziwimy się, jak otrzyma jeszcze szansę na dokonanie tego jakże historycznego czynu. Ostatnio dostał od trenera Martina Seveli kilka minut z Rakowem, lubinianie do końca sezonu raczej pograją o “pietruszkę”, to może i Sirk się przebudzi? Wierzyć zawsze można.

Piotr Tomasik (Wisła Płock)

Tomasik, który swego czasu określany był mianem najlepszego lewego obrońcy w lidze, zamienił rok temu Poznań na Płock, co uchodziło za rozsądny ruch. Zasłużony dla Ekstraklasy piłkarz nie łapał się do pierwszego składu mocniejszej drużyny, przeszedł więc na ekipę z dolnych rejonów tabeli. W teorii miał stanowić o sile “Nafciarzy”, w praktyce trudno go za cokolwiek pochwalić. Obniżył loty i wpisał się w ligowy marazm, niczym się nie wyróżnia - Wisła ma pełne prawo być rozczarowana tym transferem.

Chuca (Wisła Kraków)

O ile od Janickiego czy Boguskiego raczej nie oczekiwaliśmy fajerwerków, o tyle wychowanek Villarrealu zanotował niezłe wejście do ligi i rozbudził apetyty kibiców “Białej Gwiazdy”. Za trenera Stolarczyka grał regularnie, ale dostosował się do żenującego poziomu

zespołu, zaś u Artura Skowronka zwykle siedzi na ławce rezerwowych, choć nazwiska konkurentów do gry nie powalają na kolana. Wisła bez niego wyszła ze strefy spadkowej i najpewniej zapewni sobie utrzymanie w lidze. Hiszpan ma jeszcze dwuletni kontrakt pod Wawelem - może jeszcze pokaże fajerwerki? Grać w piłkę przecież potrafi.

Michal Papadopulos (Korona Kielce)

Przez Koronę przewinął się ostatnio tabun kiepskich i anonimowych zawodników, ale w przeciwieństwie do nich, wobec Czecha mogliśmy mieć nadzieję na niezłą grę. Papadopulos radził sobie w zeszłym sezonie jako zmiennik mistrzowskiej drużyny Piasta, strzelał i asystował, lecz w Kielcach jakby zeszło z niego powietrze. Głównie irytował nieporadnością, tylko trzykrotnie trafił do siatki rywali, a trener Maciej Bartoszek raczej nie widzi go w roli pierwszego napastnika. Po sezonie Papadopulos zapewne zmieni klub, bo kończy mu się kontrakt z Koroną.

Fabian Serrarens (Arka Gdynia)

Ponad 60 tysięcy złotych miesięcznie i pół gola przez cały sezon. Czemu pół? Bo trafienie z wyjazdowego meczu w Poznaniu finalnie zapisano na konto Macieja Jankowskiego, który dobijał strzał Serrarensa właściwie w bramce. A mówiąc poważnie, po napastniku z Eredivisie i autorze siedmiu goli w tej lidze z sezonu 2018/2019 w Gdyni spodziewano się dużo, dużo więcej. Holender zapisze się w historii klubu jako symbol katastrofalnej polityki transferowej w ostatnim roku rządzenia Arką przez Dominika Midaka. Gigantyczny kontrakt i w dużej mierze fatalna postawa nie wpłynęły na zachowanie Serrarensa, który do dziś emanuje szerokim uśmiechem na twarzy, nawet w obliczu nadchodzącego spadku gdynian z ligi. Ale z drugiej strony, kto by nie chciał bumelować za 60 “koła” miesięcznie?

Jan Sobociński (ŁKS Łódź)

Środkowy obrońca ŁKS-u i młodzieżowy reprezentant Polski typowany był na kolejną ekstraklasową perełkę, która może pójść za spore pieniądze do mocniejszej ligi. Na zapleczu dzielnie liderował łódzkiej defensywie, więc regularna gra na najwyższym szczeblu miała stanowić naturalny krok w rozwoju 21-latka. Zamiast tego Sobocińskiemu przydarzały się najprostsze pomyłki, zwykle prowadzące do utraty wielu bramek przez “czerwoną latarnię” Ekstraklasy. W końcu trafił na ławkę rezerwowych, a gdy ostatnio wrócił do pierwszej jedenastki, ŁKS został rozgromiony najpierw przez Jagiellonię, a później - przy wydatnym udziale Sobocińskiego - przez Śląsk. Cóż, minął rok i wrócił do punktu wyjścia. 21-letniego obrońcy jednak nie skreślamy. Może jeszcze wskoczyć na odpowiedni poziom, ale ostatnie dwanaście miesięcy powinien spisać na straty.
***
Jaki wniosek płynie z powyższego zestawienia? Polskie kluby nadal mają nadzwyczajną lekkość do wyrzucania pieniędzy w błoto, a sprowadzanie słabych lub fatalnych obcokrajowców dalej odbija się im czkawką (głównie finansową, ale też sportową). W niektórych przypadkach, na czele z Janem Sobocińskim, szczerze wierzymy, że z tej mąki będzie jeszcze chleb. Kilku zawodników może jeszcze wymigać się z obecności w najgorszej jedenastce całego sezonu. Zostało im siedem podejść. Życzymy powodzenia, a Wam, kibicom - cierpliwości.
Mateusz Hawrot

Przeczytaj również