Trenerska legenda wróciła do Premier League. Dla Guardioli jest geniuszem, z kadry wyrzucono go po skandalu

Trenerska legenda wróciła do Premier League. Dla Guardioli jest geniuszem, z kadry wyrzucono go po skandalu
fot. Daniel Chesterton/Pressfocus.pl
Od wymyślania futbolu na nowo w Boltonie, przez uratowanie Sunderlandu, aż do najkrótszej kadencji w historii reprezentacji Anglii. Sam Allardyce w ciągu 30 lat kariery zapracował na miano jednego z najważniejszych szkoleniowców w nowożytnej historii brytyjskiej piłki. Teraz 68-latek "Big Sam" wrócił, aby stawić czoła największemu wyzwaniu w swojej karierze. Aby utrzymać Leeds United w Premier League.
Jest wrzesień 2016 roku. Sam Allardyce od kilku tygodni pracuje z reprezentacją Anglii i właśnie szykuje się do swojego pierwszego meczu w roli selekcjonera. Kilkanaście godzin później Adam Lallana zdobędzie jedyną bramkę w spotkaniu ze Słowacją, "Synowie Albionu" zainkasują trzy punkty w eliminacjach Mistrzostw Świata 2018. Doświadczony szkoleniowiec znajduje się wówczas na szczycie swojej kariery. Kilkanaście godzin później rozpocznie się jego spektakularny upadek.
Dalsza część tekstu pod wideo
Zanim jednak doszło do jednego z największych skandali w historii brytyjskiej piłki, "Big Sam" przeszedł szalenie długą drogę. Wiodła ona przez irlandzkie Limerick, pogrążone w kryzysie Preston North End, niewspominane dobrze Blackpool, przełomowe Notts County, gdzie bogatsza od klubu była nawet kościelna mysz, a przede wszystkim Bolton. Jako trener "The Trotters" Anglik dokonał prawdziwej rewolucji, która zaowocowała spektakularnym marszem ku czołówce Premier League, a nazwisko Allardyce'a trafiło na usta wszystkich, począwszy od rozgoryczonych kibiców rywali.

Wielki innowator

Allardyce trafił do Boltonu w 1999 roku. Miał za sobą kilkanaście lat kariery piłkarskiej - naznaczoną pobytami w WBA, Sunderlandzie, Millwall, ale bez większych sukcesów - oraz osiem lat spędzonych na ławce. Był jednak stosunkowo nieznanym szkoleniowcem. Jego drużyny nie odnosiły rewelacyjnych wyników, a poza pobytem w Notts County, gdzie szył z niczego, trudno było mówić o radzeniu sobie powyżej oczekiwań. Niemniej na przełomie stuleci Anglik stanął przed gigantyczną szansą w swojej karierze i postanowił wykorzystać ją w 100%.
"Big Sam" przejął drużynę utalentowaną - Kevin Nolan, Jussi Jääskeläinen, Eiður Guðjohnsen byli graczami albo stawiającymi swoje pierwsze kroki w futbolu, albo już naprawdę rozpoznawalnymi piłkarzami. W ciągu zaledwie dwóch sezonów zespół wydostał się z drugiego poziomu rozgrywkowego i awansował do Premier League. Za pierwszym razem "The Trotters" odpadli na etapie półfinałów, ale przy drugim podejściu rozbili w play-offach WBA (5:2) oraz Preston North End (3:0). Jednocześnie nowy szkoleniowiec dbał o to, aby klub dostosowywał się do nowoczesnych standardów - po sprzedaży kilku gwiazd miliony funtów zainwestowano w przebudowę bazy treningowej oraz obiektów. Owocna współpraca zaowocowała podpisaniem przez Allardyce'a... dziesięcioletniego kontraktu. Prawdziwa rewolucja miała jednak dopiero nadejść.
Chociaż Anglik jest obecnie znany przede wszystkim jako strażak, największe sukcesy odniósł, gdy mógł spokojnie konstruować zespół pod siebie. Nie zrobił tego w rok, dwa ani pięć, bo jego kadencja w Boltonie ostatecznie potrwała osiem lat i zakończyła się nie zwolnieniem, ale rezygnacją ze strony trenera. W tym czasie niepozorny przecież klub ściągnął do siebie takich piłkarzy jak Fernando Hierro, Jay-Jay Okocha, Youri Djorkaeff, Ivan Campo, Gary Speed oraz Nicolas Anelka. Przede wszystkim jednak zdołał przez cztery sezony z rzędu kończyć rozgrywki w TOP10 Premier League, a raz załapując się nawet do pierwszej szóstki. W 2005 roku Bolton okazał się lepszy niż Tottenham, Aston Villa czy raczkujący Manchester City.
Do gry w eliminacjach do Ligi Mistrzów zabrakło "The Trotters" tylko lepszego bilansu bramkowego. Ten genialny wynik był pokłosiem z jednej strony wyróżniających się zawodników, z drugiej zaś szkoleniowca, który miał pomysł. Nienawidził go Arsene Wenger, nienawidziło go pół ligi. Allardyce tymczasem siedział na trybunach, obserwował wszystko z góry, wyliczał i miał kontakt z bazą. Dosłownie i przez cały czas.
"Big Sam" jako pierwszy trener tak mocno postawił na analizę. Rozwinięty przez niego sztab zajmował się bardzo dokładnymi kwestiami, chodziło pełną minimalizację ryzyka. Zawodnicy Boltonu byli przyuczani między innymi w kwestii tego, w jaki sektor pola karnego rywala powinni kopnąć piłkę, gdyż dzięki temu zwiększają swoją szansę na zdobycie bramki. Takie podejście do piłki nożnej było jednocześnie połączone z bardzo bezpośrednimi środkami wyrazu. Chociaż na Reebok Stadium grało kilka gwiazd światowego formatu, to nikt - może poza niezłomnym Okochą będącym postacią wyrwaną z innego uniwersum - nie bał się zagrywać długich podań, które siały popłoch w szeregach przeciwników. Minęło sporo czasu, zanim bardziej ofensywne i z natury bardziej eleganckie zespoły nauczyły się przed Boltonem bronić. Dość powiedzieć, że taki Arsenal stoczył w ciągu ośmiu lat 12 ligowych starć i wygrał zaledwie trzy razy.
Przedstawiciele Wanderers imponowali też względami fizycznymi. Było to pokłosiem ćwiczeń zaordynowanych przez Allardyce'a, który w zaściankowej nieco Anglii postawił między innymi na jogę. Przyczyniła się ona do poprawy zdrowia piłkarzy, w oczywisty sposób polepszyła koordynację, gibkość, sprężystość. Istotę specyficznego reżimu treningowego podkreślił Michael Bridges, grający w piłkę do 37. roku życia. - Co tydzień mieliśmy zajęcia z jogi i po raz pierwszy w karierze dostałem suplementy do jedzenia, które pomogły w regeneracji i bólu stawów. Mieliśmy nawet psychologa, który siadał z nami, kiedy tylko chcieliśmy zasięgnąć porady lub wyznaczyć sobie nowe cele. Sam był surowym, ale sprawiedliwym menadżerem. Najbardziej podziwiałem sposób, w jaki organizował sesje treningowe i upewniał się, że drużyna i zawodnicy znali swoje role i obowiązki - powiedział dla "The Guardian".
Wreszcie nie wolno zapomnieć o atrybucie, który w tamtym okresie nierozerwalnie zaczynał łączyć się z "Big Samem". Szkoleniowca coraz częściej można było spotkać z zestawem słuchawkowym na uszach. W ten sposób miał on łączność z asystentem usadowionym na trybunach. Drużyna zyskiwała zaś dwa spojrzenia na boiskowe wydarzenia, co pozwalało na podejmowanie lepszych reakcji meczowych.

Okamgnienie

Po opuszczeniu szeregów Boltonu Anglik nie miał już tak dobrej passy. Jego nazwisko wiązano z przejęciem Manchesteru City, ale pogłoski skończyły się, gdy do klubu weszli szejkowie. W Newcastle United Sam Allardyce przegrał zaś konflikt interesów z nieprzejednanym Mikiem Ashleyem. Na dobre tory wrócił dopiero w sezonie 2008/09, gdy dokonał pierwszego cudu w dole tabeli i utrzymał Blackburn Rovers. Niestety dla niego niedługo później przyszła kolejna sinusoida - kompletna klapa w West Hamie United, ratowanie ligi dla Sunderlandu i... nagły telefon z reprezentacji Anglii. W 2016 roku włodarze FA dokonali wyboru, który zadziwił wszystkich. "Big Sam" był blisko osiem lat po odniesieniu największych sukcesów w klubowej karierze, natomiast teraz powierzono mu stery najważniejszej drużyny w kraju.
Wymiary zaskoczenia dobrze oddaje artykuł "The Guardian" z tamtych czasów. Owszem, rewolucjonista z Boltonu pojawia się na liście potencjalnych następców Roya Hodgsona, ale pod względem szans ustępuje dwunastu innym trenerom - w gronie tym znaleźli się Harry Redknapp, Eddie Howe, Gary Neville, Brendan Rodgers, Arsene Wenger, Manuel Pellegrini, Roberto Mancini, a także Gareth Southgate, któremu dawano nawet największe nadzieje na prowadzenie "Synów Albionu". Ostatecznie jednak były reprezentant musiał nieco poczekać na swoją kolej, bowiem działacze postanowili kontynuować współpracę z bardzo doświadczonymi trenerami i Allardyce spełnił swoje marzenie po blisko 25 latach kariery. Jako się jednak rzekło - rekordowo szybko legło ono w gruzach.
"Big Sam" poprowadził kadrę w zaledwie jednym spotkaniu. Na stanowisku utrzymał się 67 dni, czyli najkrócej ze wszystkich selekcjonerów w historii. Powodem pożegnania się z Anglikiem nie były jednak względy sportowe, nie chodziło o mało przekonujące pokonanie Słowacji. Problem leżał w skandalu, w jaki trener zaplątał się w wyniku dziennikarskiej prowokacji. Wystarczyła jedna rozmowa, która odbiła się szerokim echem w całej Wielkiej Brytanii.
Allardyce spotkał się z reporterami "The Daily Telegraph", którzy działali incognito. Mężczyźni podali się za biznesmenów, chcących przeprowadzić kilka lewych transferów w Premier League. Szkoleniowiec stwierdził wówczas, że zna odpowiednie osoby i metody do tego, aby obejść obowiązujące przepisy. Jednocześnie miał zobowiązać się do reprezentowania firmy z Bliskiego Wschodu, za co miał zainkasować 400 tysięcy funtów. Ostatnią kwestią były wzgardliwe komentarze "Big Sama" względem swojego poprzednika, a także Neville'a, który pełnił funkcję asystenta. Allardyce nigdy nie szczędził języka, ale tym razem przemawiał jako reprezentant FA, za co został pociągnięty do częściowej odpowiedzialności i w trybie natychmiastowym usunął się ze stanowiska.
Chociaż oficjalnie doszło do zakończenia współpracy za porozumieniem stron, to Anglik przyznał później, że wydarzenia z 2016 roku pozostawiły w nim zadrę. W końcu przeprowadzone śledztwo nie wykazało, że szkoleniowiec kiedykolwiek faktycznie złamał przepisy. - To był bardzo trudny czas dla mnie i dla mojej drużyny. Każda osoba w Anglii, każdy pies chciał mnie wtedy skrzywdzić. Nikt mi jednak tego nie odbierze. Dostałem pracę marzeń w tym kraju, poprowadziłem reprezentację - podsumował w wywiadzie dla "Sky Sports".

Zagraj to jeszcze raz, Sam

Po głośnym skandalu "Big Sam" nie został jednak skreślony przez angielskie kluby. Dalej był zbyt ważny dla tych drużyn, którym spadek zaglądał głęboko w oczy. Na ławkę trenerską wrócił już w grudniu 2016 roku, aby pomóc Crystal Palace. Londyńczycy zajmowali wtedy 17. pozycję, a Sam Allardyce dźwignął ich na 14. lokatę. W trakcie 21 spotkań "Orły" zdołały pokonać tak uznane marki jak Liverpool, Arsenal oraz Chelsea. Do tego doszły istotne zwycięstwa z przyszłymi spadkowiczami - Hull City i Middlesbrough. Ostatecznie ekipa z Selhurst Park miała siedem punktów przewagi nad strefą spadkową, a do ósmego Southampton stracili tylko pięć "oczek". Wówczas doszło do kolejnego zwrotu akcji w karierze legendy, bowiem nagle poinformował on, że nie jest dłużej zainteresowany pracą w klubie. Jakimkolwiek. Z dnia na dzień Anglik przeszedł na emeryturę.
Nie wytrwał na niej jednak zbyt długo. Gdy w listopadzie 2017 roku Everton był w potrzebie, Allardyce znowu podniósł słuchawkę i przyodział kostium strażaka. "The Toffees" byli wprawdzie 13. siłą Premier League, ale kibice oczekiwali więcej. Otrzymali więc więcej "Big Sama" w "Big Samie". Seria siedmiu meczów bez porażki, wygrana w fazie grupowej Ligi Europy, dwukrotny remis z Liverpoolem, urwanie punktów Chelsea, a ostatecznie ósme miejsce w lidze. Łaska fanów na pstrym koniu jeździ i chociaż drużyna z Goodison Park zanotowała jeden z najlepszych wyników w ostatnich latach, to karnetowicze oczekiwali czegoś innego. W istocie zespół dowodzony przez doświadczonego trenera nie należał do najlepiej grających - pod niemal każdym względem ofensywnym zajmował bardzo niskie miejsce.
Niemniej szkoleniowiec kolejny raz wywiązał się z powierzonego mu zadania. W trakcie swojej bogatej kariery pięciokrotnie wzywano go do gaszenia pożaru i budynek spłonął tylko w wypadku WBA. Wcześniejsze podejścia w Boltonie, Blackburn Rovers, Sunderlandzie oraz Crystal Palace zakończyły się sukcesem. Chociaż Allardyce nie potrafił już zagrzać miejsca na dłużej, to stał się synonimem człowieka do zadań specjalnych. Dla Pepa Guardioli stał się zaś geniuszem, który potrafi wyciągnąć z tarapatów właściwie każdy klub na Wyspach. I właśnie na ten geniusz liczą w Leeds United.
Do końca bieżącego sezonu pozostały raptem cztery kolejki, a "Pawie" zmierzą się z Manchesterem City, Newcastle United, West Hamem United oraz Tottenhamem. Kalendarz jest więc fatalny, według naszej analizy - znajdziecie ją TUTAJ - predestynuje do stwierdzenia, że zasłużony klub pożegna się z Premier League. Suche liczby są jednak tylko suchymi liczbami, a czynnika Allardyce'a nie da się ująć w ten sposób. Chociaż ma na karku już 68 wiosen i wrócił do ligi po dwóch latach nieobecności, a futbol przeszedł kolejną przemianę, to "Big Sam" wciąż pozostaje symbolem niegasnącej nadziei. Futbol może się zmieniać, taktyczny pociąg może Anglikowi odjeżdżać, ale w momencie kryzysu najważniejszy jest skutek. Leeds przejechało się na pięknie Jessego Marscha i Javiego Gracii, pora na zwrot o 180 stopni.
- Jeśli chodzi o wiedzę, to jestem lepszy niż Klopp, Guardiola i Arteta. Żaden z nich mnie nie wyprzedza. Mogę wyglądać na 68 lat, ale nikt nie jest przede mną. Oni robią swoje, ja robię swoje, dzieliłem się swoją wiedzą. Jeśli jednak chodzi o jej głębię, to mam przewagę - stwierdził Allardyce na pierwszej konferencji prasowej. Szansa na to, aby te słowa były czymś więcej niż zdjęciem presji z przeciążonych mentalnie piłkarzy, nadejdzie już w najbliższej kolejce.

Przeczytaj również