"Ulubiony klub Polaków" wszedł do Premier League. Historia jak z bajki, stadion jak z "Hooligans"

"Ulubiony klub Polaków" wszedł do Premier League. Historia jak z bajki, stadion jak z "Hooligans"
fot. Darren Woolley/Pressofcus.pl
31 lat oczekiwania. Nie jest to wydłużona historia Penelopy i Odyseusza, ale czas, który upłynął do momentu, w którym Luton Town znowu stanęło przed bramą Premier League. Tym razem jednak nie została ona zamknięta w ostatnim momencie, ale uroczyście otwarto ją na oścież. "The Hatters", prawdopodobnie najmniejszy beniaminek w historii angielskiej elity, w końcu wdrapał się na szczyt. Nietrudno zgadnąć, że nie jest to zwykła historia.
W sobotnie popołudnie rozegrano najważniejszy mecz sezonu 2022/23. Finał Ligi Mistrzów może schować się wobec finału play-offów Championship, przynajmniej pod względem finansowym. Dość bowiem powiedzieć, że zwycięzca meczu o awans do Premier League ma zagwarantowane 170 milionów funtów. Jeśli uda mu się utrzymać, to za dwa lata na najwyższym poziomie zgarnie łącznie około 300 milionów funtów. Wobec tego chowa się nie tylko Liga Mistrzów, ale też mistrzostwa świata. Chowają się wszystkie piłkarskie rozgrywki w Europie. Jak jednak może być inaczej, skoro żaden baraż nie generuje takich emocji w globalnym ujęciu? Czy kibice z całego świata czekają na rozstrzygnięcia kwestii awansu do Serie A lub Bundesligi? Oczywiście, że nie. Premier League zawładnęła umysłami odbiorców - wykorzystała do tego szereg marketingowych działań oraz olbrzymie pieniądze.
Dalsza część tekstu pod wideo
Teraz cały splendor spadł na... malutkie Luton Town. Klub położony w kluczowej destynacji dla Polaków, którzy latają do Londynu. Dzięki niesamowitej historii drużyny Roba Edwardsa spotkania z udziałem gwiazd futbolu stały się nad Wisłą dosłownie na wyciągnięcie ręki. A to wszystko na stadionie, który swoim wyglądem przywodzi na myśl świat wykreowany przez Lexi Alexander w "Hooligans". A to wszystko - włączając wchodzenie na trybuny niemalże przez ogródki pobliskich domków szeregowych - mogło wydarzyć się ponad 30 lat wcześniej.

O włos od fortuny

Sam pomysł utworzenia Premier League zupełnie zrewolucjonizował światowy futbol. Jeszcze na początku lat 90. angielska piłka nożna pozostawała w tle przede wszystkim za włoskimi rozgrywkami. Od 1985 do 1993 roku żaden klub z Wielkiej Brytanii nie wygrał Pucharu Europy. Jakby tego było mało, zaledwie jednemu - Liverpoolowi - udało się awansować do wielkiego finału, co wynikało nie tylko z zawieszenia wprowadzonego po tragedii na Heysel. W tym czasie ekipy z Serie A zgarnęły trzy trofea i dołożyły do tego dwa przegrane finały. Dysproporcję ukazywały też rekordy transferowe - od 1951 roku i sprowadzenia Jackiego Sewella przez Sheffield Wednesday to nie Anglicy bili rekordy zakupowe. Przez ponad 30 lat na pierwszym miejscu w tej kwestii wymieniali się albo Włosi, albo Hiszpanie.
Poruszone tą kwestią angielskie drużyny postanowiły w końcu działać. Zrozumiały, że kluczowym czynnikiem pozostają pieniądze, a żeby je uzyskać, muszą doprowadzić do elitarności. Jednocześnie nie mogły tego osiągnąć poprzez wyniki sportowe, reprezentowanie kraju na arenie międzynarodowej lub sięganie po największe gwiazdy światowego futbolu. Kryzys pogłębiali też chuligani - liczne zamieszki, szpitale przepełnione rannymi i wreszcie wydarzenia na Hillsborough, które na zawsze odcisnęły swoje piętno w historii Liverpoolu. Zarządy największych klubów wiedziały, że aby z tym skończyć, należy przekształcić swoje firmy w całe przedsięwzięcia biznesowe. Bycie po prostu drużyną piłkarską już nie wystarczyło - rozpoczął się więc okres komercjalizacji i regularnych gróźb.
Tak jak teraz wielu działaczy obawia się Superligi, tak jeszcze w latach 80. chciały ją utworzyć ekipy zrzeszone w First Division. Angielskie zespoły regularnie groziły, że odłączą się od struktur, jeśli nie otrzymają większych pieniędzy z tytułu sprzedaży praw do transmisji. Aby tego uniknąć, przedstawiciele Ligi poszli na ustępstwa. W ciągu zaledwie dwóch lat (1986-1988) zyski urosły z 50% z puli 6,3 miliona funtów do 75% z puli 44 milionów funtów. Był to jednak dopiero początek, ponieważ po wspomnianej tragedii na Hillsborough konieczna okazała się masowa przebudowa stadionów, która pochłonęła gigantyczne pieniądze z budżetu. W związku z tym raz jeszcze obudził się pomysł utworzenia nowych rozgrywek i ostatecznie został on wcielony w życie. Kluczowe negocjacje w tej kwestii odbyły się jeszcze w 1991 roku, a w gronie interlokutorów znaleźli się między innymi przedstawiciele Luton Town. "The Hatters" nigdy jednak w Premier League nie zagrali.
Pierwszy sezon nowopowstałej Premier League rozpoczął się w 1992 roku, lecz wspomniana drużyna nie znalazła się w elicie z powodu spadku w poprzednim sezonie. Do utrzymania zabrakło zaledwie dwóch punktów, które okazały się kluczowe dla historii ekipy z Kenilworth Road. W momencie gdy 22 drużyny zaczynały pławić się w luksusach Premier League, Luton Town zostało w First Division. Był to dopiero początek kłopotów, bowiem w kolejnych latach klub powoli popadał w ruinę.

Lata tułaczki

Próby wydostania się z niższego szczebla zawsze spełzały na niczym. "The Hatters" w sezonie 1996/97 już grali w trzeciej lidze, natomiast w rozgrywkach 2000/01 spadli na czwarty poziom. Pewną nadzieję przyniosła era Mike'a Newella, który podjął się odbudowy i przeprowadził zespół z powrotem do Championship, gdzie zajął dziesiąte miejsce w swojej debiutanckiej kampanii 2005/06. Światełko w tunelu okazało się jednak nie drogą do wyjścia, ale nadjeżdżającym pociągiem, który zmiótł z planszy cały zespół. Wszystko przez kontrowersyjnego właściciela - Johna Gurneya, którego działalność szerzej opisywaliśmy już TUTAJ.
Gwoli przypomnienia - Anglik zapłacił za Luton Town cztery funty, co wynikało z trudnej sytuacji ekonomicznej klubu. Następnie sięgnął po słynnego Joe Kinnara, który wyciągnął drużynę na prostą, ale szybko został zwolniony, chociaż jego dalszej pracy chcieli kibice. Jednocześnie rosły długi finansowe powodowane przez szemraną działalność Gurneya, której coraz częściej przyglądała się Football League, a z obiecywanych 300 tysięcy funtów na konto zespołu nie trafiło absolutnie nic. Ostatecznie doszło do tego, że przedsiębiorca, którego na przełomie wieków powiązano z przemytem narkotyków, porzucił "The Hatters" w 2003 roku po nieudanej fuzji z Wimbledonem oraz równie nieskutecznej próbie przemianowania drużyny na London-Luton. Gurney pozostawił zespół w rozsypce, drużyna trafiła pod pod skrzydła zarządu komisarycznego.
Na boisku działo się równie źle, bo rozklekotana drużyna spadała coraz niżej. W sezonie 2008/09 przystąpiła do rozgrywek League Two i wówczas otrzymała cios prosto w serce - na klub spadła kara odjęcia aż 30 punktów. Była to pochodna nielegalnych płatności względem agentów (-10 "oczek") oraz nieosiągnięcia korekty wartości kredytowej (-20). W tym samym czasie ukarano również Bournemouth, które musiało się pogodzić z redukcją o 17 punktów. "Wisienki" zdołały jednak się utrzymać, zajęły 21. miejsce, lecz "The Hatters" uplasowali się na ostatniej lokacie w tabeli i z hukiem runęli w odmęty futbolu amatorskiego.
Wychodzenie z piątej ligi trwało latami i było okupione licznymi rozczarowaniami. Ostatecznie władzę w klubie przejęli kibice zrzeszeni pod konsorcjum Luton Town 2020 Ltd. Rozpoczęła się nowa era - era oszczędności, sprzedawania największych gwiazd i bezustannego szukania sposobu na siebie. Wyniki przyszły jednak dopiero po pięciu sezonach spędzonych na zapleczu Football League. W 2013 roku do zespołu trafił John Still - trenerska legenda amatorskich rozgrywek - i bardzo szybko udało mu się odnieść oczekiwany sukces. W pierwszym pełnym sezonie w barwach "The Hatters" nie tyle wygrał ligę, co zdeklasował całą konkurencję. Drużyna zdobyła 101 punktów, o 19 więcej niż wicemistrz. W końcu udało się wrócić do zawodowstwa.
W tym samym okresie do zespołu dołączył Pelly Ruddock Mpanzu, formalnie związany z West Hamem United. Początkowo pomocnik został ściągnięty jedynie na zasadzie wypożyczenia. Ostatecznie przekonano "The Hammers" do sprzedaży swojego piłkarza. Większym problemem było natomiast podejście samego reprezentanta DR Kongo, bo gdy zobaczył on bazę treningową na przedmieściach Londynu, chciał jak najszybciej wyjechać. Koniec końców dał sobie jednak szansę i został... na co najmniej dziewięć lat. W tym czasie przeszedł pełną drogę ze swoją drużyną - debiutował na piątym poziomie, a niebawem może wybiec na boisko Premier League. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że w minionym, kluczowym sezonie Mpanzu nadal pełnił bardzo ważną rolę. Wystąpił w 26 ligowych spotkaniach i strzelił trzy gole. Żaden piłkarz w historii angielskiej piłki nie może pochwalić się takim marszem z jednym zespołem.
Nim jednak spełnił się sen Mpanzu i całego Luton, trzeba było przemierzyć kolejne ligi. W 2015 roku pożegnano Stilla, ponieważ nie był on w stanie wyciągnąć drużyny ponad poziom League Two. Szansę otrzymał wówczas kompletnie anonimowy Nathan Jones, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Początkujący szkoleniowiec potrzebował chwili rozpędu, ale w sezonach 2017/18 i 2018/19 wywalczył dwa awanse z rzędu i "The Hatters" w końcu zawitali do Championship. Tam udało im się - ku zaskoczeniu wielu osób - najpierw utrzymać, a następnie poprawić swoją pozycję i finiszować na 12. miejscu. W rozgrywkach 2021/22 Luton było już szóste, ale ostatecznie przegrało z Huddersfield Town w półfinale baraży. Jednocześnie Jones wyrobił sobie takie nazwisko, że zaczęły nim interesować się znacznie mocniejsze kluby. Przynajmniej teoretycznie.

Poskromienie nieba

Kluczowe wydarzenia w kontekście awansu Luton Town wcale nie rozegrały się wyłącznie w samym Luton. 26 września 2022 roku właściciele Watfordu podjęli bowiem typową dla siebie decyzję - z hukiem wyrzucono Roba Edwardsa, ponieważ w pierwszych dziesięciu kolejkach zdobył on tylko 14 punktów. Wynik ten przyjęto jako ogólne rozczarowanie i Walijczyka, znanego ze świetnej pracy wykonanej w Forest Green Rovers (pisaliśmy o tym TUTAJ), zastąpiono Slavenem Biliciem. Edwards długo jednak nie mógł nacieszyć się wolnością bezrobocia, bo już w połowie października zgłosili się po niego derbowi rywale "Szerszeni", czyli właśnie "The Hatters". Tak się bowiem złożyło, że drużynę z Kenilworth Road opuścił wspomniany wcześniej Nathan Jones. Dostał propozycję z walczącego o utrzymanie Southampton i szybko podjął rękawicę w Premier League. Czas pokazał, że z całego tego zamieszania na plus wyszli tylko Edwards oraz działacze Luton Town.
W momencie rozpoczęcia pracy "The Hatters" już znajdowali się bardzo wysoko, bo na siódmej pozycji. 40-latek zdołał nie tylko utrzymać kontakt z ligową czołówką, ale też ostatecznie wbić się do TOP5. Gdy Luton wskoczyło tam na początku marca bieżącego roku, to nie wypadło już do samego końca. Był to oczywiście efekt świetnych wyników - w trakcie imponującego marszu na liście pokonanych drużyn znalazły się Swansea City (1:0), Sheffield United (1:0), a także Middlesbrough (2:1). Zatrzymane zostały zaś Millwall (2:2, 0:0), Blackburn Rovers (1:1) oraz Sunderland (0:0). Wszystkie te zespoły do samego końca sezonu liczyły się w walce o awans do Premier League. Wyłączając wicemistrzowskie "Szable", zadaniu nie sprostał nikt, między innymi przez rozbicie się o mądrze grające Luton.
Drużyna Edwardsa nie jest bowiem zespołem grającym porywający futbol. Naprawdę wiele o jej charakterze mówi jedna zaledwie statystyka - zaledwie 39 straconych bramek. Poza Burnley, które wygrało całe rozgrywki, nikt nie mógł pochwalić się lepszym wynikiem. Należy przy tym pamiętać, że zespół Vincenta Kompany'ego wypełniony był znacznie lepszymi zawodnikami. Luton zaś jest oparte na graczach porządnych, ale dopiero kolektywnie są oni w stanie osiągnąć marzenia. Trzecie miejsce po sezonie zasadniczym nie było przypadkiem. Awans, okupiony wyeliminowaniem Sunderlandu, a następnie pokonaniem Coventry City w historycznym finale, też nie był przypadkiem. Po ponad 30 latach role się odwróciły - to "The Hatters" mogli świętować z powodu Premier League, zaś " The Sky Blues" pogrążyli się we łzach.
Wspomniana już defensywa może być także kluczem do przetrwania w elicie. Nie ma sensu oszukiwać się, że beniaminek zaprezentuje piłkę podobną do Burnley. Luton jest zbudowane na zupełnie innych fundamentach - to świetnie uzupełniająca się trójka stoperów, wśród których prym wiedzie kapitan Tom Lockyer (Walijczyk zasłabł podczas finału, ale jego życie nie jest zagrożone), solidny środek pola, złożony między innymi z Marvelousa Nakamby, wyciągniętego z głębokich rezerw Aston Villi, a także atak oparty na rewelacyjnym Carltonie Morrisie, który sieknął 27 goli w sezonie. Do tego wypada doliczyć świetnie spisującego się bramkarza Ethana Horvatha, reprezentanta USA. 27-latek zachował 19 czystych kont, co było trzecim najlepszym wynikiem w całej Championship.
Pod względem samego operowania na boisku "The Hatters" wyróżniają się stałymi fragmentami gry. To ich klucz do zwycięstwa w wielu spotkaniach i sposób na zatrzymanie rywali. Nie można wykluczyć, że potentaci z Premier League, którzy nie najlepiej radzą sobie przy kornerach, będą mieli w przyszłym sezonie niemałą zagwozdkę. W gronie najbardziej zagrożonych znajdują się Bournemouth, Nottingham Forest i Aston Villa, bo pozwoliły wpuściły one kolejno 21, 16 i 14 goli po zagraniach ze stojącej piłki. Luton na takie okazje polować będzie i polować musi, leży to w DNA zaszczepionym przez Edwardsa. Warto zerknąć na kluczowe statystyki w dorobku kopciuszka:
  • 45,3% posiadania piłki - 18. miejsce w lidze,
  • 24,2 wygranego pojedynku w powietrzu na mecz - 3. miejsce w lidze,
  • 69,1% skuteczności podań - 20. miejsce w lidze,
  • 12,4 faulu na mecz - 1. miejsce w lidze,
  • 3,8 celnego strzału na mecz - 11. miejsce w lidze,
  • 13 goli ze stałych fragmentów - 9. miejsce w lidze,
  • 8 goli straconych ze stałych fragmentów - 2. miejsce w lidze,
  • 22 dośrodkowania na mecz - 3. miejsce w lidze.
Tak, to nie będzie przyjemnie granie. Ale w Luton nikt o to nie dba. Udało się bowiem dokonać cudu. Teraz pozostało go mądrze zagospodarować.

Pytanie o przyszłość

Chociaż wiadomo już, że Luton Town otrzyma gigantyczne pieniądze, to niewiele wskazuje na to, aby miało szaleć na rynku transferowym w sposób choćby zbliżony do Nottingham Forest. Na Kenilworth Road nikogo na to nie stać i nikt nie jest do podobnych praktyk przyzwyczajony. Do drużyna funkcjonująca na podobnych warunkach co Brentford, chociaż "The Bees" już się nieco rozochociły i po kilku latach w elicie potrafią wyłożyć dziesiątki milionów na transfery. Niemniej model skautingu jest oparty na podobnych założeniach - liczy się nie teoretyczna klasa piłkarza, ale to, jak dobrze będzie pasował on do projektu. Żadnych niepotrzebnych ruchów. Szukanie okazji i dokładne penetrowanie rynku. Przykładem wspomniany już Nakamba, jakiego udało się sprowadzić na wypożyczenie, i który odegrał kluczową rolę w wywalczeniu awansu.
Prawdopodobnie "The Hatters" będą rozglądali się za wolnymi lub dostępnymi graczami z dużym rozeznaniem w Premier League. Z tym bowiem jest szalony wręcz problem - z obecnej kadry tylko siedmiu zawodników może pochwalić się występami w elicie. Co więcej, uzbierali oni łącznie 102 spotkania. Dość powiedzieć, że sam Jan Bednarek ma na swoim koncie 154 takie mecze. To oczywiście wróżenie z fusów, ale w zasięgu beniaminka wydają się nazwiska pokroju Shane'a Duffy'ego, Adama Forshawa, Andre Ayew, którzy będą mogli wzmocnić zespół na zasadzie wolnego transferu. Pierwszy ma za sobą wieloletnią grę dla Evertonu, drugi ostatnio reprezentował Leeds United, zaś Ghańczyk żegna się z Nottingham Forest.
Należy też pamiętać, że poza wzmocnieniem kadry trzeba wzmocnić... stadion. Legendarna już arena Luton, mogąca pomieścić nieco ponad 10 tysięcy widzów, wymaga renowacji. Obiekt może zostać dopuszczony do grania na nim w Premier League, ale konieczne jest wykonanie szeregu renowacji, które z miejsca pochłoną co najmniej 10 milionów funtów. Portal "Angielskie Espresso" wylicza, że chodzi przemieszczenie suwnicy telewizyjnej na całą długość boiska, powiększenie przestrzeni dla dziennikarzy, dołożenie kilku rzędów siedzeń i wymianę krzesełek. Pracy będzie więc sporo, trzeba ją wykonać w wyjątkowo krótkim czasie, ale wszyscy zgromadzeni wokół "The Hatters" nie mają wątpliwości, że w grę wchodzi tylko i wyłącznie występowanie na ich własnym obiekcie. Tego klimatu, tego zaangażowania kibiców nie da się odtworzyć nigdzie indziej.
Jak bowiem wyobrazić sobie inne miejsce, do którego wejście dosłownie wciśnięte jest w szeregową zabudowę miejską?
Nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak potoczą się losy Luton Town w Premier League. Klub ten pokazał już, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Niezależnie jednak od końcowego efektu, obejrzyjcie ten filmik pokazujący drogę, jaką przebyli i wpadnijcie na Kenilworth Road, żeby wypić herbatę z kibicem wychylającym się z jednego z szeregowych domków przytulonych do stadionu. To być może powie więcej niż cokolwiek co tu napisałem.

Przeczytaj również