Droga dla Arsenalu po klęsce z City. "Kanonierzy" już raz to zrobili. "Kto by się tego spodziewał?"
To nadal jest świetny sezon Arsenalu. Ale mecz na Etihad pokazał, dlaczego mistrzostwo Anglii pojedzie nie do Londynu, a niebieskiej części Manchesteru. City po prostu "Kanonierów" znokautowało. Zasłużenie i boleśnie.
Mało wskazywało na to, że Arsenal będzie w stanie podjąć rękawicę w starciu z rozpędzonym walcem Pepa Guardioli. Londyńczycy, mimo praktycznego prowadzenia w lidze, w teorii oddalali się od tytułu już wcześniej. Na własne życzenie tracili punkty z Liverpoolem, West Hamem i Southampton. W środowy wieczór jedynie potwierdzili, że choć przebyli w ostatnim czasie długą, piękną drogę, to przed nimi jeszcze mnóstwo pracy. A City zagrało koncert rodem z najlepszej filharmonii.
Bolesny wykład
Mogli się łudzić kibice Arsenalu, że ich ulubieńcy staną w szranki z silniejszym przeciwnikiem i nie pękną. Ale pewnych prawidłowości nie da się oszukać. Może gdyby ten mecz odbył się kilka miesięcy temu, sytuacja wyglądałaby inaczej. Gdyby Arsenal nie był świeżo po trzech, bolesnych wpadkach, a City nie nabierało tempa z każdym kolejnym, efektownym zwycięstwem. Gdyby to William Saliba rywalizował z Erlingiem Haalandem, a za Kevinem De Bruyne goniła lepsza niż ostatnio wersja Thomasa Parteya. Nic z tego. Na Etihad Stadium obejrzeliśmy deklasację. Mistrz zaprosił ucznia na wykład, dał mu zabrać głos łącznie przez kilkanaście sekund, wykonał robotę na najwyższym poziomie i z gracją udał się po zasłużone laury.
Jakże inny był to mecz od tego niedawnego w Londynie, kiedy to wynik brzmiał 3:1 dla City, ale i piłkarze z Manchesteru, i Pep Guardiola piali z zachwytu nad rywalami. Tym razem nawet w szczycie kurtuazji nie znaleźliby chyba więcej niż dwóch pozytywów w grze “The Gunners”. Jeden to Aaron Ramsdale, który mimo straty czterech goli dwoił się i troił, by uchronić zespół przed jeszcze większą porażką. Drugą postawa rezerwowych, bo Leandro Trossard i Reiss Nelson dali jasny sygnał Mikelowi Artecie, że zasługują na więcej minut. Marne to jednak pocieszenie w obliczu lekcji otrzymanej od gospodarzy.
Nie tyle bowiem sama porażka czy jej rozmiar może martwić Arsenal, co styl zaprezentowany przez zespół Artety. Goście wyglądali absolutnie fatalnie. Nawet najlepsi piłkarze wciąż aktualnego lidera (dziwnie to dziś brzmi, nieprawdaż?) zupełnie zawiedli. Bukayo Sace nie wychodziło praktycznie nic, Gabriel Martinelli miał jedną, udaną akcję, gwiazda Martina Odegaarda wyblakła do cna. Od Gabriela Jesusa kipiła bezradność, Ołeksandr Zinczenko tonął w chaosie. Menedżer “Armatek” słusznie łapał się za głowę, wiele więcej mu nie pozostało.
To nie kataklizm
Inni zaś mogli łapać się za głowę patrząc, jak Arteta naiwnie wierzy, że wariant gry z Robem Holdingiem na środku defensywy może wypalić. Coś, co nie działało z West Hamem czy Southampton, nie miało prawa zadziałać w starciu z takim tytanem jak Haaland, wspieranym magicznym De Bruyne i kolejnymi sekundantami z najwyższej półki. Nadzieja, że uda się oszukać przeznaczenie, ulotniła się po kilku minutach. Hiszpan nie podjął ryzyka (nie wykazywał nawet symptomów, że może to zrobić), więc stało się to, czego wszyscy mogliśmy się spodziewać. I trudno tutaj mieć specjalne pretensje do angielskiego stopera, notabene autora bardzo ładnej bramki honorowej. On pewnego poziomu nie przeskoczy, nagle nie poprawi po trzykroć umiejętności, nie zmieni stylu gry, nie zacznie szybciej biegać. Komentujący hit na Etihad Andrzej Twarowski celnie porównał grę Holdinga do awaryjnych epizodów Nata Phillipsa w barwach Liverpoolu. Okoliczności sprawiły, że musiało do nich dojść, ale nikt nie oczekiwał po nich fajerwerków.
Dlatego też robienie z Roba Holdinga kozła ofiarnego ostatnich występów Arsenalu, których klamrą był brutalny, zasłużony, wybaczcie kolokwializm, ale pasuje tu doskonale - oklep od City, mija się z celem. To jasne, że jego obecność w składzie “The Gunners” obniża jakość całej drużyny, ale nie on jeden zawodził i nie on jeden może mieć do siebie pretensje. Za, mówiąc eufemistycznie, przekazanie mistrzostwa Anglii w ręce rywala z Manchesteru odpowiada więcej osób. Błędy popełniali właściwie wszyscy, trener także.
Wywrotka Arsenalu na ostatniej prostej (bo, nie oszukujmy się, dziś tylko jakiś irracjonalny obrót spraw zabrałby “Obywatelom” obronę tytułu) musi być bolesna. Z drugiej strony, mimo panującej obecnie raczej grobowej atmosfery wokół drużyny Artety, nie można zapominać, jak świetny jest to dla niej sezon. Ile radości dostarczyli kibicom piłkarze z Emirates Stadium. W krótkim czasie zrobili naprawdę wiele, a obecny projekt bez wątpienia idzie we właściwym kierunku. Kto przed startem spodziewał się tak szalonego przebiegu rozgrywek i walki o mistrzostwo do samego końca? No właśnie.
A tak, jak ubiegłoroczna porażka na finiszu walki o TOP4 była mocnym ciosem, z którego wyciągnięto odpowiednie wnioski, tak teraz należy wyjąć z najświeższych, złych wspomnień to, co najlepsze. Środowy wieczór w Manchesterze przypomniał, dlaczego “Kanonierzy”, choć pokonali wiele przeszkód, mają ich jeszcze na drodze całkiem dużo. Grunt, by dalej szli w obranym kierunku, by nie zbaczali z kursu. Dostarczyli przecież w minionych miesiącach ogrom radości fanom. Sporo osiągnęli, nawet jeśli w gablotce z trofeami zachowali status quo. A i mogą (powinni?) z przytupem zakończyć sezon, przypominając, dlaczego zdobyli w nim tyle punktów i zanotowali tak wiele wspaniałych zwycięstw.
Wspaniała orkiestra
Choć niniejszy tekst głównie poświęcony jest obecnym przegranym, to zasłużenie oddajmy cesarzowi to, co cesarskie. Manchester City był wspaniały, bezlitośnie punktując Arsenal i nie pozostawiając wątpliwości, kto zasługuje na mistrzostwo Anglii. Pep Guardiola pomysłem taktycznym na to spotkanie znów potwierdził, dlaczego jest jednym z najlepszych (najlepszym?) fachowców w branży. Hiszpan nie po raz pierwszy w karierze udowadnia, że potrafi wyciągnąć z podopiecznych maksimum. Tworzy nowe, lepsze wersje takich graczy jak Jack Grealish, John Stones czy Bernardo Silva. Kreuje zabójczy duet De Bruyne i Haalanda. I przy tym wygląda na człowieka, któremu to wszystko sprawia mnóstwo frajdy.
Guardiola może napawać się każdym, nawet najdrobniejszym elementem środowego triumfu. Jego orkiestra, we wcześniejszych fragmentach sezonu zawodząca wyjątkowo często, aktualnie nie daje żadnej fałszywej nuty. City wygrywa mecz za meczem, robi to bardzo przekonująco i dąży do potrójnej korony. Pół żartem, pół serio można założyć, że jeśli wybitny menedżer z Katalonii teraz nie wygra Ligi Mistrzów, to chyba faktycznie rzucono na niego jakąś klątwę. Ale w takiej formie na “The Citizens” nie powinny działać żadne czary.