Nie cała Anglia będzie płakała po Elżbiecie II. Liverpool łez nie wylewa, bo rząd i monarchia też milczały

Nie cała Anglia będzie płakała po Elżbiecie II. Liverpool łez nie wylewa, bo rząd i monarchia też milczały
fot. Andy Sumner/Pressfocus.pl
Śmierć królowej Elżbiety II była dla większości Brytyjczyków wydarzeniem wstrząsający. Jednak nie całe Wyspy ulęgnęły posępnemu nastrojowi. Świadczy o tym postawa kibiców Celtiku, ale też reakcje ludności Merseyside. Liverpool, na dobrą sprawę, nigdy nie kochał rodziny królewskiej. Odejście monarchini sytuacji nie odmieniło.
Przekaz medialny dotyczący Elżbiety II jest dość jednoznaczny. Pozwala on na wypracowanie sobie jak najlepszego zdania o byłej monarchini Wielkiej Brytanii. Szkopuł w tym, że to jedynie fasada, pewien pozór, któremu, co należy oddać, szalenie łatwo ulec.
Dalsza część tekstu pod wideo
Oczywiście, w wypadku brytyjskiej rodziny królewskiej wiele mówi się o skandalach i wydarzeniach nie do końca wyjaśnionych. Jednocześnie większość z nich, być może poza śmiercią Diany Spencer, ginie w sielankowym obrazie utkanym ze zdjęć staruszki bawiącej się z psami rasy corgi, wytwornych wesel, spotu reklamującego igrzyska olimpijskie w Londynie, czy wreszcie cameo w filmie z Misiem Paddingtonem.
Właściwie dopiero odejście królowej Elżbiety II skłoniło do pokazywania drugiej strony medalu. To właśnie ta strona jest odpowiedzialna za sytuację, w której nie tylko nie cała Wielka Brytania nie będzie opłakiwała wiekowej monarchini - w żałobnym kondukcie zabraknie też wielu Anglików.
Podziały dotknęły również rodzinnego kraju Elizabeth Mary. Widać je doskonale na przykładzie Liverpoolu, którego mieszkańcy nie wyleją morza łez. Nie ma co się oszukiwać - mieszkańcy regionu Merseyside w większości stoją teraz ramię w ramię z bojowo nastawionymi kibicami Celtiku, a nawet Irlandczykami. Powodów takiej sytuacji jest kilka.

Zew przeszłości

Liverpool od samego początku swojej historii - a więc o XIII wieku - był miastem portowym. Wówczas miasto cieszyło się względami rodziny królewskiej. Najpierw założono tam port, a następnie - gdy cała okolica weszła w okres rozwoju - wybudowano umocnienia, mające chronić cenny ośrodek przed najazdami. Była to decyzja roztropna, wszak Liverpool w ciągu kilkudziesięciu lat zaczął dla Anglii znaczyć coraz więcej.
Miasto stopniowo zyskiwało miano najważniejszego punktu gospodarczego. Pomagała między innymi lokalizacja, umożliwiająca swobodny transport surowców do Irlandii oraz Szkocji, ale też, jak uważają sami mieszkańcy, łatwość tubylców w dostosowywaniu się do panujących warunków. Świadczy o tym udane wejście w czasy rewolucji przemysłowej - po wynalezieniu maszyn parowych, Liverpool stał się pionierem w przemyśle bawełnianym.
Co więcej, to właśnie to miasto zostało połączone pierwszą linią kolejową na świecie. W 1830 roku zainstalowano ją na trasie Liverpool - Manchester. W latach 50. XX wieku Liverpool był zatem ośrodkiem portowym, który bił na głowę Hamburg oraz Rotterdam. Wszystko zmieniła jednak decyzja władz, które w tamtym okresie skoncentrowały gospodarkę morską na Manchesterze. Pierwszy port wychodził na Atlantyk, drugi na Europę. A Wielka Brytania właśnie otwierała się na Stary Kontynent.
W dużej mierze umożliwił to Manchester Ship Canal, wybudowany jeszcze w XIX wieku Liverpool czerpał zyski z portu, Manchester był gigantem przemysłowym. Relacje międzymiastowe zostały jednak zachwiane poprzez decyzję możnych z Manchesteru, którzy nie chcieli płacić wysokich stawek za import i eksport swoich towarów. W tym celu sfinansowano budowę wspomnianego przesmyku, który w połowie lat 50. XX wieku uderzył w Liverpool ze zdwojoną siłą. Według portalu "OneMix.me" bezrobocie w dotychczasowej perełce angielskiej gospodarki skoczyło do... 50%. Władze nie zareagowały i od tamtej pory nic nie było takie samo.

Punkt kulminacyjny

Marnej sytuacji w robotniczym mieście nie zmieniały kolejne rządy. Winston Churchill, Anthony Eden, Harold Macmillan, Alec Douglas-Home pochodzili z Partii Konserwatywnej. Królowa Elżbieta II powstrzymywała się zaś od zabierania głosu, a wszystko miało dla Liverpoolu coraz bardziej zgubne skutki. Władze zupełnie zaniedbywały ten region - dość powiedzieć, że po wojnie nie zdecydowano się na odbudowę wielu elementów infrastruktury.
Zbawienie mogło nadejść ze strony Harolda Wilsona i Jamesa Callaghana. Rządy tych premierów, przypadające na lata 70., poskutkowały zwiększeniem liczby pakietów socjalnych. Zwrócono się w stronę robotników oraz pracowników służby zdrowia, ale też emerytów, niepełnosprawnych i bezrobotnych. Harold Wilson cieszył się zresztą takimi względami, że na urząd premiera powoływano go dwukrotnie, zaś po latach - w 2007 roku - w mieście Huyton odsłonięto jego statuę, wykonaną przez rzeźbiarza z Liverpoolu.
Okres zmiennych nastrojów miał jednak swój kres. Szesnaście lat rządów konserwatystów połączone z dekadą socjalistów odeszło w zapomnienie, gdy przed zadaniem utworzenia rządu Wielkiej Brytanii stanęła Margaret Thatcher. Pierwsza w historii kobieta na tym stanowisku otrzymała po latach dwa określenia - dla jednych była "Żelazną Damą", dla innych "Wiedźmą".
- Przebiłabym jej serce kołkiem, a szyję obwiązała czosnkiem, byleby mieć pewność, że nie wróci zza grobu - rzuciła starsza Szkotka w dniu, w którym Thatcher odeszła z tego świata.
Zanim jednak jedna z najbardziej wpływowych polityczek w historii wybrała się w swoją ostatnią podróż, zmieniła oblicze Wielkiej Brytanii. Od 1979 do 1990 roku pogłębiała tylko nienawiść, jaką miasto Liverpool - i wiele innych robotniczych aglomeracji - żywiły do rządu, ale i rodziny królewskiej. Bo ta, niezmiennie, milczała, żyjąc bezpiecznie w swoim pałacu i nie przejmując się losem robotników.
Stosunek torysów do Liverpoolu i poprzednich rządów był jasno określony. Skończono z epoką świadczeń socjalnych, a samo miasto zaczęło ponownie podupadać. Port w Liverpoolu jeszcze mocniej tracił na znaczeniu, zaś pozostałe ośrodki pracy były regularnie uznawane za nierentowne. To prowadziło do masowych zwolnień, masowego zamykania zakładów oraz masowych protestów. Po jednej stronie bezrobotni, po drugiej rząd Wielkiej Brytanii.
- To było jak wcieranie soli w nasze rany - wspomniał jeden ze zwolnionych, który wrócił pamięcią do słów Thatcher, zachwalających przedsiębiorczość wspomnianych rozwiązań.
Czara goryczy przelała się w 1981. W dzielnicy Toxteh doszło wówczas do prawdziwej wojny, której podłoża należy upatrywać w problemach gospodarczych (bezrobocie najwyższe od 50 lat) oraz brutalności brytyjskiej policji wymierzonej w stronę czarnoskórych. Na ulicę wyszli ludzie, którzy na mundurowych skierowali ogień swej nienawiści. Rozpoczęła się regularna walka, która przyniosła potworne żniwo.
W wyniku brutalnych działań policji oraz równie ostrej reakcji społeczeństwa, zginęła jedna osoba. Około 1000 funkcjonariuszy zostało rannych. Spalonych lub doszczętnie zniszczonych zostało przynajmniej 70 budynków, które trzeba było wyburzyć. Część Liverpoolu została dosłownie zrównana z ziemią. Rząd zaś nie spieszył z reakcją - samą Thatcher przekonywano do tego, aby Liverpool pozostawić na pastwę losu.

Dzień, który przekreślił wszystko

Rządy Margaret Thatcher widziały trzy wielkie tragedie z udziałem brytyjskich drużyn - Heysel (1985), Bradford (1985) oraz Hillsbrough (1989). Dla kibiców Liverpoolu szczególnie bolesne są dwie z trzech tych traumatycznych wydarzeń, jednakże to dramat na stadionie Sheffield Wednesday ostatecznie przekreślił ówczesny rząd w mieście Beatlesów.
W wyniku fatalnej organizacji i zarządzania meczem ze strony policji, zginęło 96* osób. Rodziny ofiar na sprawiedliwość czekały jednak 23 lata, bowiem sprawa była sukcesywnie zamiatana pod dywan. Premier Wielkiej Brytanii zrzucała winę na kibiców, których - podobnie jak socjalizmu i robotników - szczerze nienawidziła. Powtarzano zatem kłamstwa, rzucające złe światło przede wszystkim na sympatyków Liverpoolu.
Dopiero w 2012 roku oficjalnie przyznano, że to nie oni są odpowiedzialni za tę tragedię. Winę ponosiła policja, którą - jak przyznają brytyjskie media - napędzały zezwolenia ze strony Thatcher. Funkcjonariusze mieli wówczas poczucie zupełnej bezkarności, a liczne protesty nie przynosiły skutku. "Żelazna Dama" była nie do odwołania, a rodzina królewska - poza księżną Dianą - tylko przyglądała się z boku. Wedle moich ustaleń - królowa Elżbieta II nigdy nie zabrała głosu w sprawie ustaleń głoszących prawdę na temat tragedii z 15 kwietnia 1989 roku. W obchodach rocznicy uczestniczyła dopiero w 1994.

Nie o samą Elżbietę II tu chodzi

Gdy Elżbieta II odeszła, istniała obawa dotycząca zachowania kibiców Liverpoolu. Poważnie obawiano się, czy sympatycy "The Reds" nie będą zakłócali minuty ciszy, wszak przez lata nie poważali hymnu państwowego. Widzowie z Anfield regularnie gwiżdżą podczas "God Save The Queen". Powodem jest historia, którą starałem się naświetlić powyżej. Najcięższym zarzutem zaś - brak jakiejkolwiek reakcji. Przez ponad 70 lat.
Potwierdza to zresztą sam John Aldridge. Legenda Liverpoolu przyznaje, że to miasto ma niewielkie szanse na pogodzenie się z rodziną królewską. To dobitnie tłumaczy, dlaczego portowe miasto, które tak wiele wycierpiało na przestrzeni lat, nie będzie płakało za wiekową monarchinią. Co jednak ważne - nie płakałoby w większości takich wypadków. Nie chodzi tu bowiem o samą królową Elżbietę II, lecz całą rodzinę królewską.
- Większość Liverpoolczyków postrzega siebie jako pół-Irlandczyków i wiele razy mówiłem, że gdybyśmy mieli referendum, aby stać się częścią Irlandii, w Liverpoolu ludzie zdecydowanie głosowaliby na "tak" - wyjaśnił Aldrige w wywiadzie dla "Sunday World".
- Rząd w Londynie i monarchia nigdy nie zrobiły wiele dla naszego miasta. Nigdy nie skontaktowali się z nami i nie sprawili, że poczuliśmy, że im na nas zależy. Wracasz do Winstona Churchilla i do Margaret Thatcher, a oni nigdy nie mieli czasu dla Liverpoolu ani dla naszych ludzi. Potem patrzysz na to, co stało się z tragedią na Hillsborough w 1989 roku. Rząd i policja z radością zrzuciły całą winę na fanów Liverpoolu, którzy zginęli tego dnia. To dobitnie pokazało nam, co władza o nas myśli - podsumował emerytowany piłkarz.
Ostatecznie jednak topór wojenny został zakopany, przynajmniej w ostatnim momencie. Elżbieta II, tak jak Margaret Thatcher, może nie będzie wspominana w Liverpoolu z rozrzewnieniem. W momencie pożegnania królowa otrzymała jednak ciszę. Gwizdów było niewiele, a przed meczem z Ajaksem niemal całe Anfield zamilkło, co monarchini powinno się spodobać, wszak przez wiele lat w taki sposób "komunikowała się" z portowym miastem, którego ludność wypiera się przynależności do Anglii.
***
Zrozumienie trudnych relacji, które splatają rodzinę królewską z mieszkańcami Wysp, ułatwia kilka intrygujących pozycji. Warto zapoznać się między innymi z "Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej" Patricka Raddena Keefe'a oraz "Liverpool, the rebel city, rejects mass mourning of Elizabeth II" Béatrice Gurrey.

Przeczytaj również