Najdroższy transfer, okropne kontuzje i 6 minut nadziei. Włoska droga krzyżowa Ronaldo

Najdroższy transfer, okropne kontuzje i 6 minut nadziei. Włoska droga krzyżowa Ronaldo
Ronaldo.com
Przyjeżdżał do Włoch jako piłkarz z Playstation, idol, lepsza wersja Pele. Wyjeżdżał jako zniszczony kontuzjami, wiecznie przegrany i niespełniony maruder. W ciągu pięciu lat pobytu w Interze z fenomenu pozostały zgliszcza, które trudno było podnieść i reaktywować. Zapraszamy na trzecią część historii o karierze Ronaldo.
Wszyscy oglądający „Il Fenomeno” w telewizji i na żywo musieli być nim oczarowani. Do tych osób zaliczał się również Massimo Moratti, prezes Interu. Wiedział już, że chce Brazylijczyka, gdy zobaczył jak „ładuje” hattricka w starciu z Atletico. Pieniądze nie odgrywały tu żadnej roli. Superstrzelec zgodził się podpisać kontrakt z włoską potęgą, gdy przebywał na zgrupowaniu kadry podczas turnieju Copa America. Porozumienie z napastnikiem oznaczał szybki przelew środków (27 milionów dolarów) i 20-latek po raz drugi w karierze stał się najdroższym piłkarzem na świecie. Wcześniej takim samym wyczynem mógł się poszczycić tylko Diego Maradona.
Dalsza część tekstu pod wideo
Jak wyglądał Inter w roku 1997? Najprościej mówiąc, podobnie jak dzisiejszy przed startem sezonu. Rozgoryczony z powodu braku osiągnięć z pełną listą niezadowolonych graczy i niepopularnym trenerem Royem Hodgsonem nazywanym przez mediolańską społeczność „Jasiem Fasolą”. Wraz z Anglikiem San Siro opuścił jego rodak Paul Ince, a nowy szkoleniowiec, Gigi Simoni miał ból głowy przed zbliżającym się nowym sezonem. Na szczęście brazylijski lek na migrenę błyskawicznie dotarł do stolicy Lombardii.

Wolny start

Z początku wyglądał na lekko zmęczonego i ociężałego podczas nieoficjalnego debiutu w przedsezonowym towarzyskim meczu Pucharu Pirelli. Tłum zjawił się potężny, 60-tysięczny i ciekawy występu aktualnego zdobywcy Złotej Piłki. Jednak przez 17 minut snuł się tylko po boisku i doczekiwał ostatniego gwizdka. Simoni znalazł się pod presją, zanim jeszcze zaczęła się liga. Poprosił media o „więcej czasu”, aby wielki gwiazdor mógł się wdrożyć do nowej drużyny. Godzinę po jego konferencji, głos zabrał Moratti. W swoim stylu, nie bawiąc się w konwenanse. - Tu nie ma czasu. Ma grać od deski do deski - wypalił.
Inauguracja „Campionato italiano” nie przyniosła żadnych zmian. Rekordowy nabytek został przyćmiony przez innego południowoamerykańskiego debiutanta. Urugwajczyk Alvaro Recoba wszedł w drugiej połowie za Maurizio Ganza i dwoma golami odmienił styl gry Interu, który ostatecznie wygrał z Brescią 2:1. Debiutancka bramka R9 padła w kolejnym pojedynku z Bologną, a napastnik wreszcie zaczynał świetnie współpracować z Yourim Djorkaeffem, zawodnikiem dającym mu w tym sezonie najwięcej prostopadłych piłek.
- Rozumieliśmy się niemal bez słów - chwalił się po każdym meczu przyszły mistrz świata. - Mamy tę intuicję i potrafimy przewidzieć ruch drugiej osoby. Wynika to z tego, że jako dzieci wychowaliśmy się w podobnej atmosferze odbierania piłki nożnej jako zabawy - twierdził Francuz.
Inter w połowie sezonu rozgościł się na czele tabeli z komfortową przewagą nad pozostałymi. Pierwszy ligowy mecz przegrał dopiero 21 grudnia, lecz już w następnej kolejce pokonał Juventus w Derby d’Italia. Brazylijczyk liczbowo prezentował się nie najgorzej. Trzynaście ligowych meczów, dziewięć goli, ale nadal pojawiały się tezy, że wygląda na przemęczonego, bez formy i nie spełnia oczekiwań. Trudno mieć do niego pretensję. W ciągu dwunastu miesięcy rozegrał ponad 70 gier na różnych kontynentach.
Za skórę zalazła mu też wyjątkowo wścibska włoska prasa, doszukując się u niego uczuciowych kryzysów i możliwego rozstania z wieloletnią partnerką życiową, Susaną Werner. W ciągu kilku miesięcy Ronaldo bardzo dobrze nauczył się jednego wyrazu i stosował go nader często. „BASTA!”. Z jego ust była to raczej prośba niż polecenie. Do wszystkich: prasy, fanów i sponsorów. Każdy dzień coraz bardziej go przytłaczał, bo sam nigdy nie czuł się dobrze w centrum uwagi. Teraz musiał stawić temu czoła. Jako globalna marka: od Mediolanu po Antypody.

Eksplozja magii

Na wiosnę 1998 roku rozkwitł na dobre. To był popis jednego człowieka. Znakomitą serię występów podsumował dwoma golami przeciwko Lazio w Rzymie, gdzie znów omijał tyczki niczym Alberto Tomba, alpejski bohater Włochów. Kiedy Vincent Candela z AS Romy zapytany, czy jest jakiś sposób na powstrzymanie „Il Fenomeno”, odpowiedział w żartobliwy sposób: - Tak, zadzwoń po carabinierich.
I carabinieri nie daliby rady potworowi, który pustoszył defensywy przeciwników. Jak wtedy, 3 marca tego samego roku, gdy w polu karnym Schalke zrobił z dwóch obrońców kompletnych idiotów. Ruszyli do niego obaj, razem, wierząc, że „siłą złego na jednego” odbiorą mu futbolówkę, powalą, skasują.
Olaf Thon wpada pomóc koledze, ale Ronaldo podeszwą stopy cofa piłkę, Niemiec notuje pusty przelot. Widząc, co się dzieje, wystraszony Johan De Kock próbuje wykorzystać nieustabilizowaną sylwetkę napastnika. Dostaje „dziurę” i za chwilę jest po zawodach.
Mimo świetnych wyników indywidualnych, to Juventus sięgnął po scudetto. Stało się to dlatego, że ostatnią porażką “Starej Damy” był wspomniany mecz z Interem w Mediolanie. Na Stadio delle Alpi turyńczycy zrewanżowali się chłopakom Simoniego, choć tu akurat główną rolę odegrał sędzia, wyjątkowo sprzyjający gospodarzom.
- Liga może mnie ukarać, ale ja nie chcę milczeć - mówił po derbach Ronaldo. - Cały świat widzi, że sędziowie stali za Juve. Futbol to radość, gdy grasz 11 na 11, ale smutnieje, gdy grasz przeciwko dwunastu - dodawał zgorzkniały.
Na pocieszenie „Nerazzurri” wzięli europejski skalp. We włoskim finale Pucharu UEFA na Parc des Princes, Djorkaeff, Zamorano i brazylijski lider stworzyli niezapomniane show, kompletnie demolując Lazio prowadzone przez Svena-Gorana Erikssona. Trzecia bramka autorstwa piłkarza z numerem 10 przeszła do historii piłki nożnej. Wychodząc sam na sam z Lucą Marchegianim ośmieszył go, wykonując dwa zwody balansem ciała, kładąc go na tyłku i posyłając piłkę do pustej siatki. W przypływie świetnej zabawy kilka minut później na obrońcy rzymian pokazał światu nową sztuczkę, „elastico”, całkowicie łamiąc sportowego ducha przeciwnikom. „Basta”. 3:0.
Teraz w głowie miał tylko Mistrzostwa Świata i obronę tytułu. Chciał go zdobyć własnymi nogami, nie siedząc wyłącznie na ławce rezerwowych jak na poprzednim Mundialu. Skończyło się tylko na rozczarowującym występie w finale z Francją, po bezsennej nocy wywołanej tajemniczymi konwulsjami. Na spełnienie marzenia musiał poczekać jeszcze kolejne cztery lata.

Piłkarskie tortury

Następny sezon zaczął od… oglądania meczów z trybun. To ze względu na karę otrzymaną przez władze ligi za niewłaściwe komentarze dotyczące pracy sędziów. Dla Interu nie zrobiło to różnicy, bo do zespołu dołączył sam Roberto Baggio, wprawdzie już po swoim „prime”, za to nadal charyzmatyczny i przyciągający na stadiony tłumy.
Skompletowana ekipa z „Boskim Kucykiem”, Diego Simeone, Djorkaeffem, Zanettim, Zamorano i młodym Pirlo powinna taranować rywala za rywalem, tymczasem pomiędzy połową października i końcem listopada zanotowała 4 porażki w 6 grach i tylko jedno zwycięstwo. Nie mógł tu pomóc Ronaldo, dwukrotnie leczący kontuzjowane kolano.
Kiedy w styczniu Inter powoli odzyskiwał równowagę, R9 znowu trafił do gabinetu lekarza. Tego już było za dużo dla fanów, wściekłych na zawodnika za rzekome zaniedbania treningowe i na zarząd, który wydał masę pieniędzy na „wybryk jednego sezonu”. Z nadprzyrodzonego boskiego talentu, stał się nikim.
„Il Fenomeno” zamienił się w „Il Problemo”. A Moratti, w swoim stylu, gasząc pożar benzyną, zwalniał i przyjmował kolejnych szkoleniowców. W sumie w sezonie 1998/99 na San Siro pracowało ich czterech, w tym przez miesiąc do meczów piłkarzy przygotowywał trener bramkarzy. Sezon spisany na straty. 8. miejsce i 26 punktów straty do mistrza, którym na dodatek został AC Milan. U kibiców „Nerrazzurich” odebrano to jak podwójne upokorzenie.
Nowy fachowiec, Marcelo Lippi, nie miał zamiaru czekać na powrót wicemistrza świata. Odrzucił także pomoc Baggio. Od Morattiego otrzymał nową „dziewiątkę”, Christiana Vieriego, z którym pracował jeszcze, gdy święcił sukcesy w Juventusie. Ronaldo coraz bardziej zmierzał w kierunku peryferii składu. W derbowym starciu zobaczył czerwoną kartkę za potraktowanie z łokcia Roberto Ayalę. - Nie chciałem go uderzyć, a on wcześniej mi groził, że wybije mi zęby - tłumaczył się na konferencji. Część fanów go broniła, ale większość miała tego dość.
Wrócił na mecz ze słabym Lecce. Gdy trafił z jedenastu metrów, czuł, że coś odrywa mu się w kolanie. Później wpakował się w kałużę błota i już wtedy wiedział, że nie dogra tego meczu do końca. Podreptał jeszcze 10 minut i dał sygnał do zmiany. Schodził utykając i mamrocząc coś pod nosem. Wtedy jeszcze nic nie zwiastowało tragedii. Klub poinformował, że gracz ponownie uszkodził ścięgno w prawym kolanie oraz że czeka go miesiąc przerwy. Następnie „wyrok” zamieniono mu na 5 miesięcy. Poszedł pod nóż w paryskiej klinice.

„Boli mnie, gdy do tego wracam”

12 kwietnia 2000 roku wyglądał na zniszczonego człowieka. Nie jak sportowiec z przyjemnością wracający po kilkumiesięcznej rehabilitacji, wygłodniały występów, strzelania goli. Inter potrzebował swojej supergwiazdy właśnie teraz, w rewanżu finału Coppa Italia. Musieli odrobić z Rzymu stratę jednego gola. Wszyscy wiedzieli, że nikt nie może powstrzymać, gdy „fantasista” jest w formie. Nikt, oprócz jego własnego ciała.
Po otrzymaniu piłki prześwietlił boisko i błyskawicznie przeanalizował wszystkie możliwości. Zdecydował się na bieg w kierunku pola karnego Lazio. Napięcie na San Siro wzrosło, gdy napastnik nabrał rozpędu. Dla fanów Interu te chwile oznaczały nadzieje. Nadzieje, które natychmiast zniknęły wśród przerażającego widoku upadającej na murawę legendy.
Gdy skręcił w prawo, jego kolano po prostu się załamało. W ciągu kilku minut rozegrał się dramat, zawodnicy obu teamów błagalnie wzywali medyków, a poszkodowany płakał z bólu. 6 minut. Tyle trwał powrót ich bohatera. Gdy zabierali go na noszach, nadzieja „Interisti” została ostatecznie zmiażdżona. Kilkanaście lat później „Il Fenomeno” przyznawał. - Gdy widzę ponownie te zdjęcia, zasłaniam oczy, odwracam wzrok. Czuję, jak ten ból nawraca - powiedział niedawno.
Klub radził sobie w gorszym czy lepszym stopniu bez niego. On mógł wracać do zdrowia z dala od toksycznej atmosfery, oddawał się też nowej pasji - ojcostwu i grając w „piątkach” na plaży w Rio. Na właściwym boisku odnalazł się dopiero w listopadzie 2001 roku. Dziewięć miesięcy „po tym”. Kilka meczów mu zajęło, aby w prawej nodze odzyskać czucie. Świetnie się wkomponował w ofensywną linię z Vierim. Inter znajdował się na wznoszącej fali i mało brakowało, zdobyłby tytuł. Wywrócił się na ostatnim płotku z Lazio. Znów te cholerne Lazio. Brazylijczyk schodził do szatni na Stadio Olimpico zalany łzami. - Rozczarowanie wydaje się być moim życiowym partnerem - zwierzał się dziennikarzom.
Nie wiedział, że za niecałe dwa miesiące odwróci niekorzystny bieg kariery. I znowu będzie najlepszy.
CDN...
Tobiasz Kubocz
***
Zapraszamy do sprawdzenia pozostałych tekstów o "Il Fenomeno"

Przeczytaj również